Urodzilem sie roku Panskiego 1632, w angielskim miescie Jorku. Mimo to moglbym sie niemal zwac Niemcem, albowiem ojciec moj pochodzil z Bremy i w poznym dopiero wieku osiadl w Anglii. Matka moja, Angielka, nosila rodowe nazwisko Robinson, ja zas, obyczajem angielskim, otrzymalem je przy chrzcie sw. za imie. Ojciec moj zwal sie Kreutzner, przeto i ja bylem wlasciwie Robinsonem Kreutznerem, ale Anglicy, nie mogac nigdy wymowic tego wyrazu niemieckiego, zwali mego ojca Mister Crusoe, tak ze w koncu cala rodzina przybrala to nazwisko. W ten sposob zostalem ostatecznie Robinsonem Crusoe. Rodzice moi mieli oprocz mnie jeszcze dwoch synow i jedna corke. Najstarszy sluzyl jako oficer w jednym z angielskich pulkow i zginal pod Dunkierka w bitwie z Hiszpanami. Mlodszy brat moj wyruszyl na obczyzne i przepadl bez wiesci. Mnie, najmlodszego, rodzice starali sie jak najdluzej zatrzymac w domu. Ojciec moj byl kupcem, ale na starosc wycofal sie z interesow, a chcac ze mnie zrobic uczonego, dal mi wyksztalcenie, jakie tylko osiagnac bylo mozna w naszym miescie. Jednakze nauka nie necila mnie wcale. Przeciwnie, rad bym byl ruszyc w szeroki swiat, napatrzec sie ludziom i krajom oraz zaznac wszelakich przygod. Te moje plany i marzenia sprawialy duzo przykrosci ojcu. Byl to czlek madry i rozwazny, i wiedzial lepiej niz ja sam, co dla mnie najlepsze. Pewnego dnia wezwal mnie do siebie i rzekl lagodnie i zyczliwie Drogi synu, skadze ci sie biora te mysli i dazenia awanturnicze? Czyz mam i ciebie utracic, jak utracilem braci twoich? Zostan w domu, gdzie ja i matka troszczymy sie o ciebie, gdzie masz przyjaciol i znajomych, gotowych do wszelkiej pomocy, ktorzy cie popra niezawodnie, gdy raz juz obierzesz jakis zawod, ku wlasnej korzysci i zaszczytowi oraz ku pozytkowi spoleczenstwa i pociesze rodziny. Szczescia na obczyznie szukaja ci tylko, ktorzy niczego nie spodziewaja sie w ojczyznie albo stracili dobra opinie u ludzi. Przyznaje, ze czasem przedsiebiorczosc ducha wygania w szeroki swiat mlodzienca, ktoremu na zagonie rodzinnym za ciasno, i mlodzieniec taki ziszcza nieraz ambitne plany swoje. Ale to rzeczy nie dla ciebie, moj synu. Przeznaczeniem twym jest pozostac na szerokim goscincu zycia, ktory najpewniej wiedzie do szczescia. Pozostan tedy w kraju i odzywiaj sie nalezycie. Jesli juz nie zostaniesz uczonym, to masz dosyc zdolnosci, aby byc dobrym kupcem, bo chyba nie uznajesz stanu ojca, stanu kupieckiego, za zbyt niski dla siebie . Tymi i innymi jeszcze slowy przemawial do mnie ojciec, ja zas nabralem przekonania, ze ma slusznosc i postanowilem usluchac go. Ale po kilku juz dniach wrazenie nauk ojca pierzchlo i jalem na nowo snuc marzenia unoszace mnie daleko za lady i morza, ku tajemniczym i necacym dalom swiata. Skorzystawszy z wyjatkowo serdecznej chwili, podczas rozmowy z matka, powiedzialem jej, ze nie moge w zaden sposob opedzic sie mysli wyruszenia na morze, ze zakaz ojca uczynil mnie nieszczesliwym, a pokusa moze nawet sprawic, ze wyjade bez jego zezwolenia. Dodalem, ze majac lat osiemnascie za stary juz jestem, by wstapic do praktyki kupieckiej, ze zas uczonym nie zostane, przeto najlepiej bedzie jesli powolny swej sklonnosci rusze w droge. Prosilem matke, by mi wyrobila u ojca zezwolenie na mala probna podroz. Jesli pierwsza wyprawa na morze nie zisci moich nadziei, to zrezygnuje z dalszych, wroce do domu i zdwojona pilnoscia nagrodze czas stracony. Ale matka zapatrywala sie na sprawe tak samo jak ojciec i z cala powaga odmowila swego wstawiennictwa. Mimo to powtorzyla potem ojcu me slowa, ja zas uslyszalem, jak odrzekl wzdychajac ciezko Nieszczesny to chlopiec! Moglby byc tak szczesliwy, zostajac z nami. Gdy ruszy w podroz, zostanie najnedzniejszym pod sloncem stworzeniem... Nie, za nic na to nie zezwole! Minal znowu rok. Ojciec i matka nalegali, bym obral jakis okreslony zawod, ja jednak gluchy bylem na ich serdeczne napomnienia i wreszcie zawrzalem gniewem z powodu tego oporu przeciw mojej woli. Pewnego dnia podjalem mala wycieczke do miasta portowego Hull, odleglego pare tylko mil od Jorku. Tu spacerowalem po przystani, tesknie spogladajac na rozliczne male i wielkie okrety przybyle z obcych krajow lub sposobiace sie do odjazdu w swiat daleki. Wszedzie powiewaly flagi roznobarwne, a ogorzali marynarze pracowali, spiewajac. Ach! westchnalem. Czemuz ja tego samego uczynic nie moge! Ach, czemuz mi nie wolno ruszyc w radosny, sloneczny swiat! Nagle czyjas dlon spoczela mi na ramieniu, a obejrzawszy sie ujrzalem kolege szkolnego tuz przy sobie. Pozdrowil mnie serdecznie, spytal, co robie w Hull i powiedzial, ze okret jego ojca stoi tu na kotwicy, nazajutrz zas rusza do Londynu. Znajac jeszcze ze szkoly me sklonnosci marynarskie zaproponowal, bym siadl na ich okret i wraz z nim odbyl te podroz, ktora nic mnie kosztowac nie bedzie. Pokusie tej oprzec sie nie bylem w stanie. Nie myslac o rodzicach, nie zawiadamiajac ich nawet o zamiarze, nie baczac zgola na skutki tego nierozsadnego, lekkomyslnego i buntowniczego postepku, wsiadlem dnia 1 wrzesnia na odplywajacy do Londynu okret. Zaprawde, nigdy chyba wczesniej nie zaczela sie niedola mlodego awanturnika i nie trwala dluzej od mojej. Zaledwie okret wyplynal z rzeki Humbera i znalazl sie na pelnym morzu, zaczal dac gwaltowny wicher, wzburzajacy morze do glebi. Niebawem zapadlem ciezko na morska chorobe, a jednoczesnie ogarnal mnie wielki strach. Poznalem teraz cala szkarade mego postepku i powiedzialem sobie, ze opuszczajac potajemnie i niewdziecznie rodzicow, w pelni zasluguje na najciezsza kare nieba. Wspomnialem wszystkie ich prosby i napomnienia, a wyrzuty sumienia dreczyly mnie na rowni z choroba. Ile razy nadplywala zielona, pienista fala, sadzilem, ze pochlonie okret, a ilekroc zjezdzalismy z grzbietu balwana w glab, pewny bylem smierci w tej otchlani. Bylem nowicjuszem i nie mialem wyobrazenia o tym wszystkim. Targany rozpacza uczynilem slub, ze nie dotkne juz stopa pokladu, jesli Bog pozwoli mi dostac sie szczesliwie na lad staly, ze wroce co predzej do ojca i uczynie wszystko, co rozkaze. Teraz poznalem, ze szeroki gosciniec zycia, ktorym zawsze kroczyl, to droga najlepsza, najpewniejsza. O ile moglem zapamietac, ojciec wiodl zawsze zywot wygodny, mily i nie byl nigdy narazony na burze. Dostawszy sie na lad, powroce, myslalem, niezwlocznie do domu niby syn marnotrawny, o ktorym wspomina Biblia. Te rozsadne mysli trwaly jednakze tylko tak dlugo, jak dlugo huczala burza. Dnia nastepnego wrocila pogoda, wiatr ustal, a wieczor nastal cichy i piekny. Morze lsnilo, zagle ledwo wzdymal lekki wiatr, a zachod slonca byl tak cudny, ze nigdy chyba nie widzialem podobnego. Jak sie czujesz, Robinsonie? spytal mnie kolega szkolny widzac, ze wychodze na poklad. Juz ci lepiej... nieprawdaz? Pewnie bales sie troche, gdysmy tej nocy mieli pelno wiatru w czapce? Wiatru w czapce? zdziwilem sie. Co mowisz? Wszak to byl straszliwy orkan! Orkan? Ha... ha... moj drogi, orkan wyglada calkiem inaczej. Majac dobry statek pod nogami i nalezyta przestrzen w kolo siebie, nic sobie nie robimy z takiego wietrzyku. Zaraz widac, ze jestes szczurem ladowym. Chodzze, lykniemy sobie po jednym, a zaraz o wszystkim zapomnisz. Usluchalem go i w istocie niebawem zapomnialem przy szklance nie tylko o przebytych przygodach, ale takze o wszystkich dobrych postanowieniach. Przez nastepnych piec dni panowala pogoda, a zycie na pokladzie podobalo mi sie niezmiernie. Ale Opatrznosc miala dla mnie jedna jeszcze probe i to tak straszliwa, ze najbardziej zatwardzialy zbrodniarz nie moglby lekcewazyc jej donioslosci oraz cudownosci ocalenia z pewnej juz zatraty. Szostego dnia podrozy stanelismy na kotwicy w przystani Yarmouth. Od czasu owej burzy wiatr byl za slaby lub tez przeciwny, a i teraz wial od tygodnia z poludniowego zachodu, tak ze nie dalo sie wplynac w koryto Tamizy. W przystani zebralo sie duzo jeszcze innych statkow, a wszystkie czekaly na wiatr pomyslny, by dotrzec do Londynu. Po kilku dniach powialo istotnie razniej, a potem nawet silnie. Ale przystan w Yarmouth miala slawe bezpieczenstwa, a nasza lina kotwiczna byla nowa, przeto zaloga nie zwracala uwagi na pomyslny wiatr i spedzala czas na proznowaniu i wesolej zabawie, gdyz w czasie takiego stanu pogody ustaje zazwyczaj praca na okrecie. Osmego jednak dnia wicher wzrosl tak dalece w sile, ze zwolano cala zaloge, by zdjac na poklad sztangi, jak zwa sie przedluzenia dolne masztow, w celu zmniejszenia kolysania statku. Okolo poludnia fala byla taka, ze okret zapadal rufa gleboko, a ogromne masy wody przelewaly sie po pokladzie. Kapitana ogarnal niepokoj, czy aby skutkiem tego nie peknie lina kotwiczna, kazal wiec spuscic druga kotwice. Burza rosla z kazda chwila, a ja spostrzeglem strach i niepokoj na twarzach zalogi. Kapitan nie mogl usiedziec w kajucie, biegal tu i tam z najwieksza starannoscia, czyniac wszystko, co moglo ocalic statek, ale mial slaba bardzo nadzieje. Niech nas Bog chroni! mruknal, przebiegajac kolo mojej kabiny. Jestesmy zgubieni! Leglem cicho na poslaniu. Nie sposob opisac, co sie ze mna dzialo. Sadzilem, zem przetrwal co najgorsze, a tu slowa kapitana przejely mnie strachem smiertelnym. Po chwili wyszedlem na poklad i rozejrzalem sie. Boze wielki, coz za widok uderzyl me oczy! Balwany wielkosci ogromnych gor toczyly sie ze wszystkich stron, a co kilka minut jeden z nich walil z hukiem gromu na nasz poklad. W chwilach, kiedy moglem dostrzec cos poprzez rozpryskujaca sie wode, widzialem nieopisane zniszczenie. Mnostwo okretow mialo teraz odrabane maszty, niektore zerwaly sie z kotwic i pedzily bez ratunku w strone pelnego morza, zas ze slow naszej zalogi wywnioskowalem, ze stojacy tuz obok nas statek zatonal z cala zaloga i ladunkiem. Wieczorem przyszli do kapitana sternik i pilot i poprosili o pozwolenie sciecia masztu przedniego. Nie chcial on sie zrazu zgodzic, ale ulegl w koncu przedstawieniom pilota. Odrabano maszt przedni, ale przez to zostal tak dalece oslabiony maszt glowny, ze go takze odrabac musiano. Trudno opisac stan nasz. Mimo ze uplynelo od dnia tego lat wiele, pamietam, iz mysl o sprzeniewierzeniu sie mym dobrym postanowieniom dreczyla mnie wowczas wiecej, niz obawa smierci. Nie przypuszczalem, by burza miala wzrosnac jeszcze, a jednak tak sie stalo. Czegos podobnego nie pamietali najstarsi marynarze naszej zalogi. Okret nasz byl doskonale i silnie zbudowany, ale ladunek jego, nader ciezki, budzil obawe, ze mozemy lada chwila zatonac. Kapitan i pilot, oraz kilku maszynistow uczynili teraz cos, co sie rzadko zdarza na statku, mianowicie, zaczeli goraco blagac Boga o ocalenie. Okolo polnocy rozeszla sie wiesc, ze statek ma dziure i pod pokladem woda dosiega czterech stop. Wszyscy ruszyli do pomp, a ja doznalem takiego wstrzasu, ze padlem na poslanie wpol omdlaly. Ale przywrocono mi rychlo przytomnosc, mowiac, ze dotad moglem nie brac sie do zadnej roboty, teraz jednakze musze pompowac jak kazdy, co pewnie potrafie. Poszedlem tedy na poklad i jalem pompowac co sil. Podczas tej pracy kazal kapitan dac strzal armatni. Byl to sygnal ostrzegawczy dla kilku okretow weglowych, ktore przeciawszy liny kotwiczne staraly sie dostac na pelne morze i nie dosc szybko robily nam miejsce wolne. Nie wiedzac co to znaczy, pomyslalem po strzale, ze sie naszemu statkowi przydarzylo cos strasznego. Przeniknal mnie lodowaty dreszcz i padlem bez zmyslow. Marynarze nie zwrocili na mnie uwagi, ktos inny zajal moje miejsce, a sadzac, ze umarlem, odsunal mnie noga na bok. Po dlugim dopiero czasie odzyskalem przytomnosc. Mimo pompowania woda podnosila sie coraz wyzej. Burza zelzala co prawda troche, ale jasne bylo juz, ze okret nie utrzyma sie dlugo na powierzchni. Kapitan kazal dawac strzaly, skutkiem czego stojacy opodal na kotwicy statek wyslal nam lodz ratunkowa. Dzielna jej zaloga polozyla na szali zycie, by dotrzec do nas po wzburzonych falach, poniewaz sie jednak okazalo niemozliwe przybicie do boku okretu, rzucilismy z wielkim trudem line i przyciagnelismy lodz pod rufe, czyli tylna czesc statku. Potem z wielkim niebezpieczenstwem spuscilismy sie na dol. Trudno bylo nawet myslec o przeplynieciu na statek przy takim stanie morza, przeto postanowiono wpedzic lodz na mielizne. Kapitan przyobiecal zalodze pelne odszkodowanie na wypadek, gdyby lodz odniosla jakies uszkodzenie. W kwadrans zaledwie po wejsciu do lodzi ujrzelismy, jak nasz piekny okret idzie na dno. Zblizalismy sie z wolna do ladu i niebawem ujrzelismy na wybrzezu mnostwo biegajacych zywo ludzi, ktorzy usilowali przyjsc nam z pomoca. Znalazla sie jednakze oslonieta od wiatru zatoka ulatwiajaca wyladowanie i niebawem stopy nasze dotknely stalego ladu. Ruszylismy do Yarmouth i jako biedni rozbitkowie doznalismy ze strony wladz i ludnosci jak najzyczliwszego przyjecia. Dano nam dobre kwatery i nawet zaopatrzono w pieniadze na droge do Hull lub Londynu. Cala moja niedola skonczylaby sie, gdybym mial rozum i wrocil do Hull, a stamtad do domu. Ale los moj gnal mnie coraz to dalej, tak zem sie nie mogl oprzec. Kolega szkolny, syn wlasciciela okretu, ktory mnie skusil do podrozy, mial teraz gorsza jeszcze ode mnie mine. Przez dwa dni pobytu w Yarmouth nie widzialem go, gdyz zakwaterowano nas w innych domach, gdysmy sie jednak spotkali, spojrzal na mnie smetnie. Opowiedzial swemu ojcu, kim wlasciwie jestem i wyznal, ze te podroz podjalem tylko na probe. Mlodziencze! powiedzial do mnie z wielka powaga wlasciciel okretu. Powinienes to, co zaszlo, uznac za ostrzezenie oraz wyrazny znak Opatrznosci i wyrzec sie na zawsze zawodu zeglarskiego, do czego nie jestes stworzony . Panie! spytalem czyz ta katastrofa skloni pana do zaprzestania morskich podrozy? Ze mna inna sprawa! powiedzial. Zeglarstwo jest mym zawodem, a wiec takze obowiazkiem. Ty jednak, mlodziencze, podjales jazde probna i doznales przedsmaku tego, co cie czeka w przyszlosci, gdybys trwal dalej w uporze. Moze byc nawet, ze cale nieszczescie wywolala twa obecnosc na pokladzie! Ktoz jestes, mlodziencze, i co cie skierowalo na morze? Opowiedzialem caly przebieg sprawy. Czymze zgrzeszylem, ze mnie Bog pokaral takim intruzem, takim nieszczesnikiem na okrecie! zawolal wysluchawszy mnie. Za tysiac funtow szterlingow nie zgodzilbym sie nawet stanac z toba, mlodziencze, na jednym pokladzie! Po chwili jednak uspokoil sie i zalecil mi, bym wracal do ojca, gdyz najwidoczniej moje sklonnosci zeglarskie nie podobaja sie niebu. Badz pewny, mlodziencze zakonczyl ze jesli nie wezmiesz sobie do serca tego znaku Opatrznosci, to, gdziekolwiek sie zwrocisz, natrafisz na nieszczescie i rozczarowanie, jak ci to przepowiedzial ojciec twoj! Rozstalismy sie i juz go wiecej nie spotkalem. Ale rady, jakich mi udzielil, byly daremne. Majac troche pieniedzy, pojechalem droga ladowa do Londynu, a przez caly czas wahalem sie, czy nie lepiej byloby wracac do domu. Uczynilbym to byl jak najchetniej, ale bylo mi wstyd, zarowno sasiadow i znajomych, jak tez ojca i matki. Tak to bywa z nierozsadnymi. Nie wstydza sie robic zle, a odtraca ich skrucha, nie maja odwagi zawrocic z blednej drogi i wyznac swego przewinienia. Przybywszy do Londynu wyszukalem sobie niebawem okret, ktory odplywal ku wybrzezom Gwinei w Afryce. Gdybym mial tyle bodaj rozsadku, by przyjac miejsce prostego marynarza, to pracujac usilnie wyuczylbym sie byl przynajmniej doskonale zawodu zeglarskiego i doszedl kiedys do stanowiska sternika albo nawet i kapitana. Ale czujac grosz w kieszeni, trwalem dalej w uporze i, grajac role pana nie tykajacego zadnej roboty na pokladzie, nie nauczylem sie tez niczego. Posiadalem wowczas czterdziesci funtow szterlingow, ktore mi przyslali krewni, uproszeni listem wyslanym z Londynu. Pewny jestem jednak, ze wieksza czesc tej sumy dostarczyla matka moja. Idac za rada wlasciciela okretu, czlowieka bardzo zacnego, nabylem za te pieniadze roznych drobiazgow, uzywanych w handlu zamiennym z murzynami, i notuje tu zaraz, ze podroz miala przebieg pomyslny oraz ze wrocilem do Londynu z zyskiem trzystu funtow szterlingow w postaci zlotego proszku. Zostalem tedy handlarzem gwinejskim i uprawialem to przez lat kilka z coraz wiekszym powodzeniem, gdy mnie zas losy zapedzily do Brazylii, kupilem tam tanio piekna plantacje. Dosc dlugo ciagnalem z niej niezle zyski, az razu pewnego uleglem namowie drugiego plantatora i przysposobilem sobie okret w celu sprowadzenia z Afryki niewolnikow potrzebnych nam do roboty na naszych polach trzciny cukrowej. Dnia pierwszego wrzesnia roku Panskiego 1659 wstapilem na poklad okretu, w osma rocznice dnia, w ktorym opuscilem w Hull ojca i matke i lekkomyslniem ruszyl na oslep w szeroki swiat. Okret nasz mial sto dwadziescia ton pojemnosci, posiadal szesc armat i liczyl procz kapitana, mnie i chlopca kajutowego, czternastu ludzi zalogi. Ladunek nasz stanowily paciorki szklane, muszle, zwierciadelka reczne, noze, nozyczki, siekiery i inne podobne przedmioty bardzo poplatne w handlu z murzynami. Zeglowalismy ku polnocy wzdluz wybrzezy Brazylii, potem zas, osiagnawszy dziesiaty stopien polnocnej szerokosci, mielismy skierowac sie wprost ku Afryce. Pogoda byla piekna, ale upal panowal wielki. Dotarlszy do przyladku San Augustino, skierowalismy okret na pelne morze i lad znikl nam niebawem z oczu. Po dwunastu dniach minelismy rownik i znalezlismy sie mniej wiecej na siodmym stopniu szerokosci polnocnej, gdy powialo straszliwe tornado, czyli traba powietrzna i odrzucilo nas daleko z drogi obranej. Burza nadciagnela zrazu od poludniowego wschodu, potem runal wicher od polnocnego zachodu. Potega traby powietrznej byla taka, ze zrezygnowawszy z wysilkow zeglowania, dalismy sie wichrom pedzic bezwolnie. Trwalo to przez wiele dni, kazdego zas ranka sadzilismy, ze nie doczekamy wieczoru. Fale splukaly z pokladu dwu marynarzy i chlopca kajutowego, ktorzy zatoneli. Dwunastego dnia burza nieco zmalala, a kapitan stwierdzil za pomoca obserwacji slonca, ze jestesmy mniej wiecej na jedenastym stopniu polnocnej szerokosci, a wiec na wysokosci Gujany, powyzej Amazonki, niedaleko ujscia rzeki Orinoko. Zaczelismy radzic, co nalezy czynic, gdyz okret poniosl uszkodzenia. Kapitan sadzil, ze najlepiej wrocic do Brazylii. Nie zgodzilem sie na to i zaproponowalem jazde do wysp Barbados, do ktorych spodziewalismy sie dotrzec w ciagu dni pietnastu. Zmieniwszy tedy kierunek pozeglowalismy w strone polnocno zachodnia, by znalezc pomoc na jednej z wysp Indii zachodnich. Ale los inaczej zrzadzil. Ledwosmy przebyli kawalek drogi w tym kierunku, zahuczala ponownie burza i poniosla nas tak daleko na zachod, ze mniej balismy sie teraz zatoniecia na pelnym morzu, niz rozbicia o nieznane wybrzeze i zjedzenia przez ludozercow. Wsrod tej niedoli rozleglo sie pewnego ranka wolanie Lad! Wybieglismy na poklad, by zobaczyc, gdzie jestesmy, jednoczesnie jednakze okret doznal takiego wstrzasnienia, ze zatrzeszczal w wiazaniach. Wpadlismy na lawe piaszczysta, statek nasz stanal nagle, a balwany przelecialy po pokladzie z taka moca, ze ledwosmy ujsc zdolali przed zatonieciem. Nie sposob opisac przerazenia zalogi. Nie wiedzielismy, czy jestesmy przy wyspie, czy stalym ladzie, natomiast nie ulegalo watpliwosci, ze jesli burza nie ustanie rychlo, okret nasz rozpadnie sie na kawalki. Wcisnieci w rozne katy dla ochrony przed falami, spogladalismy na siebie bladzi, czekajac godziny smierci. Jednakowoz okret wytrzymal dluzej, niz to bylo do przewidzenia i kapitan stwierdzil na koniec, ze wiatr przycicha. Nie mogac statku uwolnic z mielizny, chcielismy uratowac przynajmniej samych siebie. Lodz wiszaca u rufy zostala dawno juz roztrzaskana, mielismy jednakze druga, wieksza, i te wlasnie udalo sie, po wielu trudach, szczesliwie spuscic na wode. Nie biorac ze soba niczego, weszlismy jakesmy stali w watly stateczek, ktoremu lada chwila grozilo rozbicie o sciany okretu. Po nadludzkich wprost wysilkach zdolalismy odbic od statku, i wsrod ustawicznego niebezpieczenstwa poplynelismy w jedenastu, zdajac sie na wole fal i laske boza. Polozenie bylo straszne, wiedzielismy bowiem, ze wsrod takiej burzy otwarta barka nie utrzyma sie dlugo na powierzchni, a gdybysmy nawet zdolali dotrzec do ladu, to niezawodnie lodz nasza roztrzaska sie o skaly nadbrzezne, tak ze w jednym i drugim wypadku smierc nam zagraza niechybna. Mimo wszystko, poleciwszy dusze Bogu, wioslowalismy dzielnie w strone wybrzeza. Jedyna nasza nadzieja bylo, ze moze znajdziemy zatoke oslonieta od wiatru lub ujscie rzeki i po spokojniejszych wodach dotrzemy do ladu. Zaledwie jednak uplynelismy poltorej mili morskiej, wzniosla sie poza nami ogromna jak gora sciana wody i zaczela nas scigac. Uciekalismy niby jagnie przed lwem, ale potwor dosiegnal nas i nim zdolalismy zebrac zmysly, lodz zostala przewrocona, a ja uczulem, ze zapadam w niezmierna glebie. Bylem wysmienitym plywakiem, ale coz mi to moglo pomoc w tym razie. Wir porwal mnie na dol, potem zgola bez wysilku z mej strony pchnal ku ladowi. Fala odplynela, ja zas zostalem na piasku. Na poly oszalaly posiadalem jednak jeszcze tyle przytomnosci, zem zauwazyl, iz lad byl blizszy, niz sadzilem. Zerwawszy sie na nogi zaczalem co sil pedzic w glab ladu, by mnie nie zabrala powracajaca fala. Daremnie! Nieprzyjaciel szybszy byl nierownie ode mnie. Ujrzalem za soba nowa gore, ktora dopedzila bezbronnego i zatopila na jakies dwadziescia stop wysokim slupem wody. Nieodporna moc pociagnela mnie szybko w przepasc i juz zaczalem tracic zmysly, wiedzac tylko tyle, ze umieram, gdy nagle uczulem, iz ide w gore, a za chwile glowa moja i rece wynurzyly sie z wody. Odetchnalem gleboko i nabralem troche otuchy. Nowy balwan zaniosl mnie na lad, uczulem ponownie ziemie pod nogami, znowu jak przedtem zaczalem uciekac i znowu przegonila mnie fala, zagarniajac ze soba. Wychyliwszy sie na powierzchnie spostrzeglem, ze mnie prad niesie z szalona szybkoscia ku zebatej skale, sterczacej czarno sposrod snieznobialej piany. Pomyslalem jeszcze, ze tu bedzie moj grob, westchnalem do Boga... potem zas otrzymalem straszliwy cios, tak ze stracilem przytomnosc. Przyszedlszy do siebie zauwazylem, ze leze wysoko na skale. Fale cofnely sie daleko, ale zaczely wlasnie sposobic nowy napad. Znajac juz ich gwaltownosc i chyzosc, chwycilem z calej sily oburacz cypel skalny, by nie zostac splukany. Nastapil zalew, pokryla mnie zielonawa grzywa, ale trzymajac sie rozpaczliwie, zdolalem ujsc zaglady. W chwili, gdym mogl chwycic oddech, zlazlem spiesznie na dol i zaczalem biec jak szalony w glab wybrzeza wznoszacego sie dosc stromo tuz za skala. Dotarlszy tam, gdzie nie siegalo juz morze, usiadlem w trawie. Zostalem ocalony i zlozylem z calego serca goraca podzieke Bogu. Pomyslalem o towarzyszach moich, ktorzy potoneli zapewne, gdyz nie dostrzeglem juz nigdy ich sladu, z wyjatkiem trzech kapeluszy znalezionych potem na brzegu i dwu trzewikow z dwu roznych par. Daleko, posrod spienionego morza, widnial rozbity okret, ale byl tak odlegly, ze ledwo go dostrzec moglem przez bialawa mgle wodna. Wielki Boze! Jakimze sposobem zdolalem przez taka przestrzen dostac sie na lad? Radowalo mnie niezmiernie ocalenie, ale bylem w strasznym polozeniu. Przemoczony na wskros, nie mialem innej odziezy, ani jedzenia, ani picia, ani tez broni, ktora by mi pozwolila ubic zwierzyne na posilek, czy obronic sie przed napastnikiem. Znalazlem w kieszeni noz, fajke i troche mokrego tytoniu. Ta bezsilnosc przepoila mnie taka rozpacza, zem sie zerwal i zaczalem biegac po brzegu jak szalony. Nadchodzila noc, ja zas jalem rozmyslac, co bedzie, jesli znajduja sie tu drapiezne zwierzeta, wychodzace noca na low. Nie majac wyboru, wdrapalem sie na grube drzewo, stojace w poblizu, by obyczajem ptakow przenocowac posrod galezi. Przedtem jeszcze wycialem gruba palke dla obrony, usadowilem sie, jak moglem najwygodniej i zmeczony straszliwie zapadlem zaraz w gleboki sen. Gdym sie zbudzil, dzien byl juz jasny, burza przycichla i morze odzyskalo nieco spokoju. Spostrzeglem z wielkim zdumieniem, ze przyplyw podniosl okret z lawicy i podczas nocy zapedzil go w poblize skaly, ktorej zawdzieczalem swoje ocalenie. Okret stal prosto i spokojnie, mnie zas ogarnelo pragnienie dotarcia don, celem zabrania potrzebnych mi nieodzownie przedmiotow. Zlazlem co predzej z drzewa i zaraz spostrzeglem lezaca opodal na brzegu lodz. Pospieszylem ku niej, ale zastapila mi droge woda tak szeroko rozlana, zem nie mogl przekroczyc tej przeszkody. Wrocilem tedy i zaczalem rozmyslac, w jaki sposob moglbym sie dostac na okret. Okolo poludnia morze przybralo zupelnie spokojny wyglad i z powodu odplywu odslonilo tak znaczny szmat ladu, ze moglem dotrzec pieszo do okretu na odleglosc cwierc mili angielskiej. Przejal mnie bol, przyszlo mi bowiem na mysl, ze zostajac na pokladzie, wszyscy towarzysze moi ocaleliby, a los moj w ich gronie bylby calkiem inny. Rozwazania te jednak byly daremne, przeto niewiele myslac zrzucilem odziez i poplynalem do okretu. Sciany jego byly gladkie i sterczaly pionowo z wody, tak ze zrazu stracilem nadzieje dostania sie na poklad. Po chwili jednak dostrzeglem zwisajacy z burty kawalek liny. Chwyciwszy go, wygramolilem sie na okret. Tkwil on w lawicy piasku w ten sposob, ze dziob jego byl pod woda, a cala czesc tylna sterczala w gore. Tej nader szczesliwej okolicznosci zawdzieczac nalezalo, ze komory magazynowe pozostaly suche. Wslizgnalem sie tam i, czujac glod, napelnilem kieszenie spodni odlamkami suchara i pochlanialem je, prowadzac dalej poszukiwania. Braklo mi teraz tylko czolna, by przewiesc na lad przedmioty, ktore sobie postanowilem przywlaszczyc. Sama chec nie mogla tutaj starczyc, przeto musialem jac sie pracy. Na pokladzie bylo kilka zapasowych rei i sztang, ktore mi sie nadaly, uruchomilem je tedy i z wielkim wysilkiem spuscilem poza poklad, zwiazawszy linami, by nie odplynely z fala. Potem zszedlem na dol, zwiazalem jedne przy drugiej, tak ze utworzyly tratwe, potem nakrylem je deskami w poprzek i moglem juz po calej powierzchni swobodnie chodzic. Ale tratwa byla jeszcze zbyt lekka, by uniesc wiekszy ladunek, poprzecinalem tedy pila ciesielska na trzy czesci lezace na pokladzie dlugie belki masztowe i po nieslychanych wysilkach uzupelnilem nimi ma tratwe. Nigdy przedtem nie bylbym zdolny wykonac takiej nieslychanej pracy, ale w niedoli czlowiek poznaje wlasne sily i uczy sie z nich korzystac. Tratwa byla teraz dosc silna, zaczalem tedy ladowanie. Nasamprzod umiescilem na niej trzy skrzynie marynarskie, wysypawszy ich zawartosc. W jedna z nich wlozylem suchary, ryz, trzy wielkie sery holenderskie, piec kawalow suszonej koziny i resztke mieszaniny roznego ziarna, ktorym na pokladzie karmiono kury. Byla to przewaznie pszenica i ryz, ale potem zauwazylem z wielkim rozczarowaniem, ze dobraly sie do tego szczury i czesc zjadly, a czesc zniszczyly. Zajety ta praca, spostrzeglem jednak, ze nastapil przyplyw, a pozostawione na brzegu surdut, kamizelke i koszule zabrala woda. Zaczalem tedy szukac odziezy i znalazlem spora jej ilosc. Bralem jednak na razie tylko najpotrzebniejsze rzeczy, glownie zas narzedzia, ktore postanowilem zawiezc na lad. Po dlugiem szukaniu odnalazlem skrzynie ciesli pelna narzedzi. Byl to dla mnie skarb wiekszy, niz gdybym odkryl ladunek zlota wypelniajacy caly okret. Nastepnie zwrocilem uwage na bron i amunicje. Wiedzialem, ze sa w kajucie dwie dobre strzelby na ptactwo i dwa pistolety. Zabezpieczylem je tedy przede wszystkim, wraz z kilku pelnymi prochu rogami, workiem srutu i kul oraz dwoma dlugimi, ostrymi szpadami. Wiedzialem rowniez, ze sa na okrecie trzy beczki prochu. Po dlugich poszukiwaniach znalazlem je w glebi, dwie byly suche, trzecia jednakze przemokla. Umiesciwszy na tratwie te dwie beczki oraz bron, uznalem, ze ladunek jest dostateczny. Zaraz jednak stanelo przede mna pytanie, w jaki sposob zdolam dotrzec z tym wszystkim do ladu, nie posiadajac wiosel ni zagla, wobec czego najlzejszy podmuch wiatru mogl te moje skarby wypedzic na pelne morze i zatopic. Trzy okolicznosci dodawaly mi jednak otuchy. Morze bylo gladkie jak zwierciadlo, nastal wlasnie przyplyw, pedzacy wode ku ladowi, a po trzecie mialem wiatr z tylu. Znalazlem jeszcze na pokladzie kilka krotkich, polamanych zerdzi, dodawszy wiec jeszcze do ladunku dwie pily, siekiery i mlot, ruszylem odwaznie w droge. Wszystko poszlo wysmienicie, zauwazylem tez, ze prad niesie mnie tuz obok miejsca, gdzie po raz pierwszy wyladowalem. To mi dalo nadzieje, ze odkryje ujscie strumienia lub rzeki, w ktore wdziera sie fala morska podczas przyplywu i w ten sposob natrafie na przystan. Nie omylilem sie. Po krotkiej chwili zobaczylem rozpadline wybrzeza, w ktora wpadala szybkim pradem woda morska. Staralem sie tez, ile moglem, utrzymac tratwe na srodku tego pasa. Teraz jednak omal nie zdarzylo mi sie ponowne rozbicie, ktore by do reszty pograzylo cala ma nadzieje i zlamalo mi serce. Nie znalem glebokosci wody, totez tratwa wpadla jedna strona na lawice piasku, druga zas zanurzyla sie w wode. Caly moj drogocenny ladunek bylby sie zesunal, gdybym nie podparl skrzyni z calej sily plecami. W takiej pozycji stalem przeszlo pol godziny, az woda sie podniosla i oswobodzila tratwe. Ruszylem dalej i ku wielkiej radosci ujrzalem ujscie niewielkiej rzeczki. Nie chcac sie dac zapedzic zbyt daleko w koryto, jalem wypatrywac przystani i niebawem odkrylem po prawej stronie mala zatoke, w ktora wprowadzilem z trudem swa tratwe, imajac sie roznych sztuczek. Podplynalem jak najblizej spadzistego brzegu, ale nie chcac po raz drugi narazac ladunku, osadzilem moj statek na kotwicy, wbijajac z przodu i z tylu zerdzie w piasek. Potem czekalem cierpliwie na odplyw, ktory tez osadzil na suchym gruncie tratwe i ladunek. Trzeba bylo teraz zbadac okolice, celem znalezienia bezpiecznego miejsca dla siebie i swych ruchomosci. Nie wiedzialem, gdzie jestem, na wyspie czy ladzie stalym, nie wiedzialem tez, czy mieszkaja tu ludzie i czy mam sie obawiac dzikich zwierzat. W odleglosci niespelna mili angielskiej lezalo strome wzgorze, poza nim zas szereg innych, w kierunku polnocnym. Uzbrojony w strzelbe, pistolet i zabrawszy rog z prochem, wszedlem nie bez trudnosci na szczyt. Stad jednym spojrzeniem ogarnalem swe polozenie. Bylem na wyspie posrod pelnego morza! Kedys w dali, spostrzeglem kilka skal, zas w kierunku zachodnim, jak mi sie wydalo dwie jeszcze male wyspy. I na tym koniec. Wedle wszelkiego prawdopodobienstwa wyspa byla bezludna, a takze nie dostrzeglem zwierzat drapieznych, tylko ogromne stada nieznanego mi zgola ptactwa. Wracajac zastrzelilem wielkiego ptaka, siedzacego na drzewie u skraju lasu. Moj strzal byl pewnie pierwszym, jaki od stworzenia swiata padl na tej wyspie. Na jego odglos podniosly sie wokol z lasow istne chmary ptakow, wrzeszczacych przerazliwie. Zastrzelony przeze mnie musial to byc, sadzac po szponach i zakrzywionym dziobie, jakis jastrzab nieznanego mi gatunku, a mieso jego cuchnelo brzydko i nie bylo jadalne. Wrociwszy do tratwy wzialem sie do przenoszenia ladunku na lad, co mi zajelo czas do wieczora. Chcac sie zabezpieczyc na noc, zbudowalem z pak i bierwion tratwy rodzaj chaty, w ktorej rychlo zasnalem. Nazajutrz pierwsza ma mysla byla ponowna wyprawa na okret. Rozwazalem dlugo, czy jechac tratwa, ale w koncu postanowilem poplynac jak wczoraj i zbudowac nowa tratwe pod nowy ladunek. Tym razem szlo mi duzo lepiej niz przedtem, bowiem doswiadczenie uczynilo mnie madrzejszym. Znalazlem w komorze ciesli kilka workow gwozdzi i srub, dluto, dwa tuziny siekier i pewien nadzwyczaj cenny przyrzad, ktory zwie sie kamieniem szlifierskim i sluzy do ostrzenia narzedzi. Procz tych skarbow zabralem jeszcze kilka zelaznych kilofow, siedem sztucerow na kule, trzecia strzelbe na ptaki, dwie beczulki kul i troche prochu. Wielki wor srutu i rulon olowiu musialem skutkiem ich ciezaru zostawic. Uzupelnilem ladunek odzieza, jaka tylko moglem znalezc, zabralem tez maly zagiel, mate na sciane i troche poscieli, po czym ruszylem z powrotem i dotarlem szczesliwie i z wielka radoscia do ladu. Niepokoila mnie przez caly czas pobytu na okrecie mysl, ze moze jakies zwierze opanowalo i zniszczylo moje zapasy, ale znalazlem wszystko nietkniete. Na jednej skrzyni siedzialo istotnie jakies stworzenie, podobne do dzikiego kota. Ucieklo ono przede mna, ale niebawem przystanelo i spojrzalo wymownie, jakby chcialo zawrzec znajomosc. Zagrozilem mu strzelba, ale to nie podzialalo wcale. Rzucilem mu kawalek suchara, mimo ze nie nalezalo byc rozrzutnym. Kot ten podszedl, obwachal chleb, potem zjadl go ze smakiem i spojrzal znowu, jakby chcial wiecej. Wzruszylem z zalem ramionami, a kot odszedl zadowolony wielce z przyjecia. Sprowadziwszy na lad drugi ladunek, zbudowalem z zerdzi i zagla niewielki namiot i umiescilem tam przedmioty, ktore mogl uszkodzic deszcz lub slonce, wokolo zas ustawilem puste paki i beczki, tworzac wal ochronny przeciw wrogim ludziom czy tez zwierzetom. Wejscie zatarasowalem od wnetrza deskami, od zewnatrz wysoka paka, potem rozlozywszy na ziemi posciel i umiesciwszy w glowach pistolety, a nabita strzelbe tuz pod reka, leglem spac, sen zas przyszedl zaraz, gdyz znuzyla mnie ciezka praca. Posiadlem najwiekszy chyba magazyn, jaki kiedykolwiek czlowiek zalozyl dla siebie samego, a jednak nie bylem zadowolony. Jak dlugo okret stal prosto, czulem chec wyratowania zen wszystkiego, co sie tylko da i ruszylem podczas najnizszego stanu wody znowu na poklad. Za trzecia wyprawa pozyskalem znaczna ilosc lin oraz sznurow i nici, nie zapominajac tez o kawale plotna sluzacego do naprawy zagli oraz o beczce z mokrym prochem. Za szostym razem mialem juz w posiadaniu wszystko co mi moglo byc uzyteczne i umyslilem teraz podjac rozbiorke ciezszych czesci statku. Zbudowalem z rei i resztek masztow ogromna tratwe i zlozylem na niej ciezkie liny kotwiczne, przepilowane naprzod na czesci, oraz zelaziwo, jakie tylko moglem powyrywac. Ale w drodze powrotnej opuscilo mnie dotychczasowe szczescie. Tratwa byla wielka i nie moglem nia kierowac nalezycie z powodu obciazenia, totez wywrocila sie w ujsciu rzeczki, ja zas wraz z ladunkiem wpadlem w wode. Stracilem niemal wszystko, gdyz tylko liny zdolalem wydobyc potem podczas odplywu. Bylem od trzynastu dni na wyspie, a jedenascie wypraw urzadzilem na okret, z ktorego zabralem tyle, ile tylko zdolaly zabrac dwie ludzkie rece. Pewny jestem, ze przewiozlbym na lad czesciami caly statek, gdyby tylko dopisala pogoda. Za dwunastym jednak razem jal dac wiatr. Wzialem wlasnie z szafy w kajucie dwie brzytwy, nozyczki, kilka nozy, widelcow oraz woreczek brazylijskich i europejskich zlotych i srebrnych monet, gdy niebo pociemnialo i zerwal sie tak silny wicher od ladu, ze nie tracac czasu na budowanie tratwy ruszylem z powrotem wplaw. Ledwo zdazylem w istocie dotrzec do ladu, wicher dal coraz mocniej i jeszcze przed koncem przyplywu zahuczala burza co sie zowie. Trwala ona przez cala noc, a gdym rankiem spojrzal w strone okretu nie ujrzalem go juz. Szczatki wychylaly sie odtad ponad wode tylko w pelni odplywu, tak ze powinszowalem sobie gorliwosci, z jaka wyzyskalem czas, ratujac od zatraty wszystko, co mialo wartosc. Umyslilem sobie teraz zbudowac porzadne osiedle. Namiot moj stal dotychczas na grzaskim torfowisku, tuz nad brzegiem, przeto na miejscu niezdrowym, a w dodatku zbyt odleglym od slodkiej wody. Rozejrzawszy sie dobrze, obralem male plaskowzgorze, w poblizu potoku u stop pagorka, wznoszacego sie pionowo. W skalnej jego scianie bylo male zaglebienie, niby wejscie do jaskini, ale zbyt plytkie, by je zwac grota. Plaszczyzna ta, porosla trawa, miala okolo stu metrow szerokosci, byla dwa razy tak dluga, a lezala po polnocno zachodniej stronie pagorka, tak ze nie dochodzily tu niemal calkiem gorace promienie slonca. Postanowilem zbudowac sobie mieszkanie tu wlasnie, wprost zaglebienia skaly. Zakreslilem przed sciana polkole o promieniu pionowym do skaly, dlugosci dziesieciu metrow, a srednicy dwudziestu mniej wiecej. Na obwodzie tego polkola wbilem w ziemie podwojny szereg grubych pali, okolo polszosta stop wysokich, a konce ich zaostrzylem potem. Staly one w odleglosci szesciu cali od siebie. Potem wplotlem pomiedzy pale pociete kawalki lin kotwicznych, wypelniajac szczelnie odstepy, zas od wnetrza wzmocnilem palisade skosnymi podporami, siegajacymi do polowy jej wysokosci i w ten sposob stworzylem mur, ktorego zaden czlowiek ni zwierze nie zdolalo przebic ani przekroczyc. Byla to praca nie tylko ciezka, ale takze skomplikowana, zwlaszcza o ile szlo o scinanie drzew w lesie, utwierdzanie pali i zaciosywanie ich na koncach. Nie zostawilem otworu na wejscie, ale uzywalem krotkiej drabinki, ktora zabieralem zawsze ze soba. To mi dawalo bezpieczenstwo przed napadem, potem jednakze wyszlo na jaw, ze ta ostroznosc byla zbyteczna. Nieslychane mialem trudnosci z przenoszeniem mych zapasow do fortecy, posrodku ktorej ustawilem namiot o dachu z podwojnego plotna, ktory okrylem jeszcze sersenigiem, czyli smolowanym plotnem, jakim sie zatyka szpary w okrecie. Tu zawiesilem rowniez mate scienna, ktora byla ongis, jak zapamietalem, wlasnoscia sternika. Po ukonczeniu tej budowli zewnetrznej zaczalem poglebiac wkleslosc w skale. Kamienie i ziemie, stamtad dobyte, wynosilem pod palisade i usypalem tam wal na poltorej stopy wysoki. Rozszerzylem w ten sposob mieszkanie swoje w glab gory, tworzac piwnice, ktora mi oddawala doskonale uslugi. Na pracy tej zeszlo duzo czasu. Wspomne tutaj o pewnym zdarzeniu, jakie zaszlo w porze roztrzasania planow budowy mego osiedla. Pewnego parnego dnia burza z piorunami i grzmotami nawiedzila wyspe. Zaraz za pierwsza blyskawica uczulem smiertelny strach. Nie przerazilem sie oczywiscie burzy, ale zadrzalem na mysl o mym prochu. Coz by to bylo dla mnie za nieszczescie, gdyby piorun padl w beczke i zapalil go! Wszakze proch ten byl mi jedyna gwarancja obrony, a takze warunkiem zdobycia pozywienia. Pod tym wstrzasajacym wrazeniem zaniechalem na razie budowy i zaczalem co predzej sporzadzac worki i skrzynie w celu podzielenia prochu na czesci, tak bym w razie eksplozji nie utracil wszystkiego naraz. Pracowalem nad tym cale dwa tygodnie i dokazalem, ze dwiescie czterdziesci funtow, jakie posiadalem, utworzyly blisko sto porcji. Beczke z prochem mokrym, jako niegroznym, umiescilem w grocie, ktora nazwalem swa kuchnia, poszczegolne porcje prochu rozmiescilem po roznych szczelinach i dziurach skalnych, nie zaniedbujac porobic znakow, by je w razie potrzeby odnalezc. Przez caly ten czas wedrowalem codziennie ze strzelba po okolicy w celu zbadania jej i polowania na zwierzyne. Zaraz za pierwsza wycieczka napotkalem dzikie kozy, byly one jednak tak plochliwe i tak szybko uciekaly, ze nie doszedlem do strzalu. Potem jednak nauczylem sie je podchodzic. Zauwazylem, ze zmykaja co predzej, gdy pasa sie chocby daleko na gorze, ja zas nadchodze od dolu, przeciwnie, gdym nadchodzil od strony gory, one zas byly w dolinie, moglem podejsc znacznie blizej. Wywnioskowalem stad, ze oczy ich sa zbudowane w sposob, pozwalajacy im patrzyc raczej na dol, niz w gore. Za pierwszym strzalem ubilem koze, majaca obok siebie kozlatko. Wzruszylo mnie, ze nie chcialo ono opuscic matki. Gdym wzial zwierzyne na plecy i ruszylem ku domowi, poszlo za mna. Przenioslem je przez palisade, ale bylo zbyt male i nie odessane jeszcze, tak ze bedac przyzwyczajone do mleka matki nie chcialo nic jesc. To mnie zmusilo ostatecznie do zarzniecia go i spozycia. Mieso tych dwu sztuk starczylo na czas dlugi, tak ze moglem zaoszczedzic sporo zywnosci, a zwlaszcza chleba. Skonczylem nareszcie budowe osiedla i przyszla kolej na zalozenie ogniska. Zanim jednak opowiem, jak tego dokonalem, wspomne pokrotce o sobie samym. Ile razy przyszlo mi na mysl polozenie moje, ogarnial mnie wielki smutek. Powiedzialem juz, ze burza odepchnela okret daleko poza zwykla linie kursu statkow, totez z pelna slusznoscia moglem przypuszczac, ze niebo skazalo mnie na samotna smierc na tej wyspie. Rozwazajac to, plakalem i bliski nieraz bylem rozpaczy. Czasem jednak smutny ten nastroj rozpraszal rozsadek. Stalo sie tez tak pewnego dnia, kiedy wedrowalem ze strzelba po morskim wybrzezu, pograzony w melancholii. Prawda powiedzialem sobie ze los twoj nie jest wesoly, ale gdziez sa towarzysze twoi? Wszakze do lodzi wsiadlo jedenastu? Gdziez sie podzialo dziesieciu z nich? Zgineli, ty zas ocalales... czemu nie nastapilo cos wprost przeciwnego? Zyjesz oto na pewnym ladzie, caly i zdrowy, oni zas leza na ciemnym dnie morza. Gdziez lepiej, tam, czy tu? Dotknalem dnia 30 wrzesnia po raz pierwszy stopa tej samotnej wyspy, ktora, wedle mych obliczen, lezala mniej wiecej na dziewiatym stopniu polnocnej szerokosci. Po dziesieciu czy dwunastu dniach pobytu przyszlo mi na mysl, ze strace zupelnie rachube czasu, a nawet nie bede mogl swiecic niedzieli, jesli nie urzadze czegos w rodzaju kalendarza. Sporzadzilem tedy z dwu desek wielki krzyz i wycialem na nim napis Dnia 30 go wrzesnia wyladowal tu Robinson Crusoe. Krzyz ten ustawilem na wybrzezu i kazdego dnia znaczylem na nim karb. Kazdy karb siodmy byl dwa razy dluzszy, a pierwszy dzien miesiaca stanowila kreska jeszcze dwa razy tak dluga jak kreski niedzielne. W ten sposob obliczalem dni, miesiace i lata. Posrod rzeczy zabranych z okretu byly rozne przedmioty, na ktore nie zwracalem na razie uwagi, mianowicie piora, atrament, papier, kilka kompasow, przyrzadow matematycznych, map oraz ksiazek i Biblii. Nie nalezy pominac szczegolu, zesmy mieli na pokladzie psa i dwa koty. O tych zwierzetach opowiem w dalszym ciagu niejedno. Koty przewiozlem tratwa, zas pies skoczyl z pokladu i przyplynal za mna podczas drugiej wyprawy mojej. Byl mi przez cale lata wiernym towarzyszem, a nawet ukochanym przyjacielem. Przybory pisarskie oddaly mi wielkie uslugi i jalem zaraz spisywac szczegolowo pamietnik. Przerwalem go, gdy zbraklo atramentu, ktorego mimo rozlicznych wysilkow niczym zastapic nie moglem. Zapasy moje miescily rozne uzyteczne przedmioty, ale mimo to brakowalo mi niejednego, mianowicie procz atramentu takze lopat i motyk, dalej zas igiel i cienkich nici. Nie sposob tez bylo wejsc w posiadanie plociennej bielizny, do ktorego to niedostatku przywyknac z wolna musialem. W tych warunkach praca postepowala niesporo i minal rok, zanim ukonczylem budowe swego osiedla. Wybieralem umyslnie pale tak ciezkie, ze je ledwo moglem wlec, to tez czasem cale dwa dni zeszly mi na scinaniu drzewa i dostawianiu go na miejsce, a trzeci dzien pracy kosztowalo wbicie go w ziemie i spojenie z innymi. Wbijalem pale zrazu ciezka pala drewniana, potem dopiero zaczalem uzywac zelaznego kilofa. Nie troszczylem sie jednak powolnoscia ta, gdyz niestety mialem czasu pod dostatkiem! Coz mi zostawalo do roboty po skonczeniu procz walesania sie po wyspie i dbania po trochu o pozywienie? Czas plynal, ja zas zaczalem spokojnie patrzec na swe polozenie i nie wypatrywalem juz teraz tak czesto i tak dlugo oczu na morze, w nadziei ujrzenia okretu, spieszacego mi na ratunek. Pogodzilem sie z wolna z losem i jalem urzadzac sobie zycie mozliwie wygodnie i przyjemnie. Opisalem juz dom swoj. Byl to namiot na stoku wzgorza, otoczony silna palisada pni, utkanych linami kotwicznymi. Moglbym to zagrodzenie nazwac walem, gdyz przyparlem do niego ze strony zewnetrznej silny mur z darniny wysoki na dwie stopy. Po poltora roku ulozylem dlugie pnie od tego walu az do skalnej sciany i pokrylem je galezmi i liscmi palmowymi dla ochrony przed deszczem bardzo obfitym w pewnych porach roku. Zapasy zgromadzone w obrebie mieszkania zaciesnily je do tego stopnia, ze ledwie moglem sie ruszyc. To mnie sklonilo do rozszerzenia groty, ktora to praca nie sprawila mi wiele trudu z powodu kruchosci kamienia. Wydrazylem zrazu chodnik w strone prawa, a gdy byl dosc dlugi, zwrocilem go raz jeszcze w prawo, tak ze wylot jego otrzymal ujscie na zewnatrz. W ten sposob mieszkanie moje stalo sie dostepne bez koniecznosci uzycia drabiny. Po ostatecznym zakonczeniu prac budowlanych wzialem sie do stolarki, celem uzyskania sprzetow domowych pierwszej potrzeby, a wiec stolu i krzesla, bez ktorych mowy byc nie moglo o jakiejkolwiek wygodzie. Nie sposob bylo pisac ni jesc porzadnie, slowem sto razy w ciagu dnia brakowalo mi tych przedmiotow. Nadmieniam tu mimochodem, ze kazdy czlowiek normalnym obdarzony rozumem moze z czasem sam przez sie posiasc kazde rzemioslo. W ciagu calego zycia nie mialem dotad w reku narzedzia, a mimo to moge zareczyc, ze bylbym potem w stanie, przy odpowiednim zapasie koniecznych przyrzadow, wytworzyc sobie wszystkie przedmioty uzytecznosci domowej. Osiagnalem z biegiem czasu taka zrecznosc, ze majac tylko siekiere i ostre szerokie dluto stolarskie sporzadzalem najrozniejsze rzeczy. Gdym potrzebowal deski, musialem sciac drzewo i obciosywac pien po obu stronach tak dlugo, az powstala deska danej grubosci. Wyrownywalem ja potem dlutem. Oczywiscie przy tej metodzie jeden pien dawal jedna tylko deske, ale nie bylo na to rady. Przy tym praca wymagala wielkiej cierpliwosci i czasu. Czasu mialem az nadto, zas cierpliwosci nabylem z musu. Stol i krzeslo sporzadzilem jednak z krotkich desek, zabranych z okretu. W opisany powyzej sposob wyciosalem potem pewna ilosc dlugich desek, ktore poprzybijalem jedne nad drugimi na scianach groty jak polki, na ktorych umiescilem w porzadku wszystkie drobiazgi, przyrzady, gwozdzie, sruby, slowem to, co chcialem miec pod reka. Na kolkach, wbitych w sciany, pozawieszalem strzelby i to co sie do wieszania nadawalo, tak ze grota przybrala wyglad wielkiego magazynu, mnie zas radowala ilosc posiadanych, uzytecznych rzeczy i lad, jaki tu teraz zapanowal. Zaczalem spisywac pamietnik. Od pamietnego dnia 30 wrzesnia 1659 roku zanotowalem sumiennie wszystko, com przezyl, myslal i czul. Chcac podac tresc tych zapiskow, musialbym powtorzyc rzeczy juz opowiedziane, przeto poprzestane na tych tylko szczegolach, ktore moga zaciekawic czytelnikow moich jako uzupelnienie i objasnienie ich. Dnia 17 pazdziernika zaczalem drazyc jaskinie poza namiotem. Do roboty tej braklo mi przede wszystkim zelaznego lamacza kamieni, lopaty i taczek lub kosza, jalem tedy dumac, czym je zastapic. Lamacz zastapil jako tako kilof, ale brak lopaty utrudnial znacznie i opoznial robote. Dnia 18 pazdziernika natrafilem w lesie na drzewo bardzo twarde, zwane w Brazylii drzewem zelaznym. Odrabalem mu z trudem gruby konar, przy czym siekiere stepilem do tego stopnia, ze byla bezuzyteczna. Konar ten, strasznie ciezki, zawloklem do domu i zaczalem zen wyciosywac cos, co przypominalo niewatpliwie lopate i pelnic moglo jej funkcje. Brak mi bylo taczek lub kosza. Kosz moglbym byl jako tako uplesc, ale nie napotkalem dotad przydatnych galezi. Od sporzadzenia taczek odstraszala mnie koniecznosc kola i osi, a nie czulem sie na silach stworzenia takiego arcydziela. W koncu wpadlo mi do glowy, by wydrazyc z pnia rodzaj niecek, jakich uzywaja mularze do noszenia wapna i cegiel. Przedmiot ten nie sprawil mi tyle trudu, co lopata, ale mimo to zuzylem na te dwie rzeczy cale cztery dni. Dnia 24 grudnia. W ojczyznie obchodza dzis wszyscy Boze Narodzenie. Czyz zyja jeszcze ojciec moj i matka? Czyz wspominaja jeszcze czasem o swym niewdziecznym i nierozsadnym synu? Sadza pewnie od calych lat, ze nie zyje! I w samej rzeczy zmarlem, dla calego swiata jestem tak jakby umarlym czlowiekiem! Biedny, biedny Robinsonie! Ale nie tracmy otuchy... Bog nad nami, a Robinson Crusoe zyje jeszcze! Dnia 25 grudnia odkrylem na mej wyspie lamy. Zastrzelilem jedna mloda sztuke, a zranilem druga, tak ze zdolalem doprowadzic ja do domu, gdzie wsadzilem w drewniane lupki przestrzelona jej noge. Pielegnowalem chore zwierze, noga zas zrosla sie szybko i wzmocnila. Lama przywykla do mnie, oswoila, pasla sie opodal groty trawa i ziolami i wcale nie okazywala sklonnosci do ucieczki. Ta okolicznosc naprowadzila mnie na mysl stworzenia trzody zwierzat swojskich, tak by mi nie zbraklo zywnosci kiedys, gdy spotrzebuje caly zapas prochu. Dnia 1 stycznia bylo niezmiernie goraco. Parnosc i upal sprawily, zem wyszedl na lowy o samym swicie, drugi zas raz poznym wieczorem. Napotkalem w dolinach w glebi wyspy mnostwo koz, nadajacych sie doskonale na swojska trzode. Dnia 2 stycznia ruszylem z psem na polowanie i poszczulem go na kozy. Ale skutek byl wprost przeciwny. Kozy uderzyly razem na psa rogami, tak ze ledwo ujsc zdolal calo. W tym czasie padal czesto gwaltowny deszcz, musialem wiec zaniechac lowow. W takie pochmurne dni ciemno bywalo w mym mieszkaniu i odczuwalem dotkliwie brak lampy. Chcialem co prawda nieraz narobic sobie swiec, ale nie mialem wosku. Sporzadzilem tedy z gliny naczynko, wysuszylem je na sloncu i zaopatrzywszy w knot z klakow napelnilem tluszczem kozim. W ten sposob oswietlilem od biedy mieszkanie, ale lampa moja pozostawiala jeszcze duzo do zyczenia. Gmerajac w posiadanych skarbach, natrafilem na worek ze zbozem. Szczury pozarly jednak ziarno, przeto, nie widzac nic wiecej ponad otreby i luski, wysypalem wszystko pod skale, by uzyc worka na co innego. Stalo sie to przed nastaniem ulewnych deszczow. Po czterech tygodniach ujrzalem na tymze miejscu kilka wynioslych klosow, w ktorych rozpoznalem z radoscia europejski owies. Opodal zobaczylem tez pare klosow ryzu. Cien skaly oslonil przed zarem slonca kilka zdolnych jeszcze do kielkowania ziaren, jakie byly w smieciach i wzeszly one doskonale w wilgoci wywolanej deszczem. Pilnowalem starannie tych kilku klosow, gdy zas dojrzaly w czerwcu, zebralem troskliwie ziarno po ziarnie, cieszac sie nadzieja, ze z czasem uzyskam ilosc zboza potrzebna na wypiek chleba. Zanim do tego doszlo, minely cztery lata. Przy tym pierwszy siew nie powiodl sie, gdyz dokonalem go tuz przed nastaniem upalow. O tym jednak opowiem pozniej. Dnia 16 kwietnia, ukonczywszy wlasnie wal ochronny mej fortecy, doznalem czegos, co niemal zniweczylo wszystkie me dotychczasowe wysilki, a nawet co grozilo memu zyciu. Zajety bylem wlasnie czyms poza namiotem, u wejscia do groty, gdy nagle zaczely spadac masy ziemi i kamieni z calej gory i scian oraz stropu jaskini mojej. Skoczylem do drabiny i przelazlem spiesznie przez palisade, by nie zostac pogrzebany pod glazami. Ledwo dotknalem stopa ziemi, poznalem, ze wyspe nawiedzilo straszliwe trzesienie ziemi. Falowala pod mymi nogami niby morze, a odlegla o pol mili angielskiej gora rozpadla sie u samego wierzcholka na dwoje i runela w dol z loskotem, jakiego nie slyszalem w zyciu calym. Morze szalalo i sadze, ze trzesienie jego dna byc musialo jeszcze nierownie gwaltowniejsze niz ladu. Stalem przez chwile skamienialy ze strachu i pewny, ze namiot moj oraz wszystko, co posiadalem, zostanie zasypane beznadziejnie. Wstrzasnienie powtorzylo sie trzy razy, a bylo tak straszliwe, ze musialoby zniweczyc kazdy budynek ludzka reka wzniesiony. Falowanie ziemi wywolalo u mnie chorobe morska. Doprowadzony do rozpaczy i bezradny zupelnie wolalem tylko raz po raz O Boze i Panie moj, miej litosc nade mna! Sciemnilo sie bardzo, czarne chmury sunely po niebie z przerazajaca szybkoscia i za chwile zahuczala burza, a morze pokryla biala piana. Huragan runal na wyspe z sila niewyslowiona i ogluszajacym loskotem, wyrywajac mnostwo drzew z korzeniami i lamiac jak slomki grube pnie. Wobec tego rozpetania zywiolow kazde ludzkie slabe stworzenie musialoby zwatpic o swoim zyciu. Trwalo to przez trzy godziny, po czym burza zaczela przycichac, a po dalszych dwu godzinach wrocilo wszystko do spokoju i lunal nawalny deszcz. Przez caly ten czas lezalem na ziemi skulony, trzymajac sie oburacz drzewa, by mnie wicher nie porwal ze soba. Teraz wstalem i zobaczywszy, ze gora stoi calo, osmielilem sie zajrzec do mego mieszkania. Zaraz tez postanowilem zbudowac sobie drugie mieszkanie, pod golym niebem, gdyz przebywajac ciagle w tej pieczarze moglem podczas nastepnego trzesienia ziemi niespodzianie stracic zycie. Umyslilem zbudowac podobny wal i ustawic w nim namiot, zanim jednak dojsc moglo do urzeczywistnienia, musialem, chcac nie chcac, pozostac w starym osiedlu. Znajduje w mych zapiskach pod data 22 kwietnia co nastepuje Nazajutrz wzialem sie na serio do rozwazania tego nowego planu i pierwsza zaraz trudnosc dostrzeglem w zlym stanie moich narzedzi. Posiadalem trzy wielkie topory i kilka tuzinow siekier, ktore wzielismy ze soba jako artykul w handlu zamiennym z dzikimi, ale wszystko to stepilo sie i poszczerbilo przy obrobce twardego, sekatego drzewa. Mialem wprawdzie kamien szlifierski, ale braklo mi koniecznego mechanizmu do obracania. Sporzadzenie tej maszyny sprawilo mi trud nieslychany, ale po wielkich wysilkach stworzylem przyrzad obracany pedalem noznym przy pomocy rzemienia, tak ze obie rece mialem wolne. Pracowalem nad tym przez caly tydzien. W ciagu 28 i 29 kwietnia ostrzylem od rana do wieczora narzedzia, a maszyna moja okazala sie doskonala. Dnia 1 maja ujrzalem wczesnym rankiem na wybrzezu beczke i troche szczatkow okretu, przypedzonych tu ostatnia burza. Rozbity statek zmienil polozenie i sterczal wyzej nad woda. Dziob nie tkwil juz w piasku, a tyl oddzielony od kadluba lezal na boku wsrod piaszczystego, a tak wysokiego walu, ze podczas odplywu moglem don dotrzec sucha noga. Zmiane te wywolalo, zdaje sie, trzesienie ziemi, ktore dokonczylo zniszczenia, a fale niosly teraz poszczegolne resztki na lad. W beczce byl proch zamoczony, a potem wyschly na sloncu niby kamien. Mimo to zabralem go jednak i zabezpieczylem. Odkladajac na potem budowe drugiego osiedla, jalem sie pracy kolo szczatkow okretu, z ktorych najmniejszy mogl mi sie bardzo przydac. Przez dni nastepne bylem tym zajety. Poodrywawszy deski pokladu, znalazlem we wnetrzu pelnym piasku rozne beczki, ktorych jednak ruszyc nie moglem. Musialem tez zostawic gruby zwoj olowiu jako zbyt ciezki. Przenioslem natomiast okolo trzech cetnarow zelaza. Dnia 24 maja poluzowalem na koniec w piasku beczki do tego stopnia, ze fala podczas przyplywu zaniosla wiele z nich na lad. Byla w nich solona wieprzowina, zepsuta jednak przez wode morska. Ze zwoju olowiu odrabalem kawalkami okolo cetnara i zabralem do domu. Chodzac po wybrzezu 16 czerwca napotkalem wielkiego zolwia, pierwszego na tej wyspie. Ubilem go, a mieso to wydalo mi sie potrawa najbardziej soczysta i najsmaczniejsza, jaka spozywalem w zyciu. Byla to nader pozadana odmiana, gdyz dotad jadalem tylko drob i kozine. Pod data 27 czerwca znajduje w pamietniku taki zapisek Od tygodnia dreczyla mnie taka febra, ze z trudnoscia tylko moglem dokonywac koniecznych prac codziennych. Teraz pogorszylo mi sie do tego stopnia, iz lezalem, niezdolny wstac po lyk wody. Godzinami bylem oszolomiony, przychodzac zas do siebie usilowalem zaniesc modly do Boga, ale wargi moje szeptaly tylko z trudem Boze, wspomoz mnie i nie opuszczaj! Palila mnie goraczka, to znow na przemian wstrzasal mna dreszcz lodowaty, na koniec zapadlem w niespokojny sen, trwajacy duzo godzin. Zbudzilem sie w nocy. Bylo mi lepiej, ale czulem wielkie oslabienie i palilo mnie straszne pragnienie. Nie majac jednak w mieszkaniu wody, musialem wytrwac do rana. Dnia 28 czerwca zawloklem sie z trudem do strumienia i napelniwszy flaszke, umiescilem wode w poblizu legowiska. Potem upieklem na weglach kawalek koziny, ale zjadlem pare tylko kaskow. Probowalem chodzic, lecz nogi chwialy sie pode mna, zas w sercu czulem wielki smutek z powodu opuszczenia, w jakie popadlem. Wieczorem upieklem trzy jaja sposrod tych, jakie znalazlem w ciele zolwia, spozylem je z luboscia, nastepnie zas, mimo oslabienia, usiadlem ze strzelba na wybrzezu i zapatrzylem sie w spokojne i ciche morze. Gdym tak siedzial naplynely mi rozne mysli. Czymze jest ziemia, ktorej juz taki szmat zwiedzilem i czymze morze, po ktorym podrozowalem tak dlugo? Jakze powstaly? Czymze jestem ja sam i te wszystkie otaczajace mnie dzikie i swojskie twory? Nie ulega watpliwosci, ze wszechpotezna sila stworzyla wszystko, zywe istoty, ziemie, morze, powietrze i widnokrag ze sloncem, ksiezycem i gwiazdami. Coz to za sila niezmierna? Oczywiscie, to Bog! Jesli jednakze Bog stworzyl te wszystkie rzeczy, to niezawodnie kieruje nimi i rzadzi, a zatem bez Boga i jego zgody oraz woli nic sie w calym swiecie stac nie moze. Bog, rzadca swiata, wie takze, ze ja znajduje sie na tej oto wyspie w stanie wielkiej niedoli, a z woli tez jego spotkalo mnie to nieszczescie. Czemuz dotknal mnie Bog w ten sposob? Czymze zawinilem? Wobec tego pytania poczulem wyrzut sumienia i glos jakis potezny zawolal we mnie Nedzniku! Pytasz czym zawiniles? Spojrz wstecz na swe zmarnowane zycie i spytaj raczej czym nie zawiniles! Spytaj, czemu Bog w slusznym gniewie nie ukaral cie juz dotad smiercia, czemu nie zginales w przystani Yarmouth lub pod ta wyspa nie zatonales w falach jak twoi nieszczesni towarzysze! Jak smiesz pytac o swoje winy? Wzialem do rak jedna z Biblii wyratowanych z okretu i zaczalem czytac. Ale umysl moj tak byl wyczerpany choroba, ze przez czas dlugi zrozumiec nie moglem slow Pisma swietego. W koncu oczy me spoczely na zdaniu Wzywaj mnie w potrzebie, ja cie ocale, ty zas wielbij imie moje! Uczynilo to na mnie nieslychanie silne wrazenie. Po raz pierwszy w zyciu uklaklem i roniac gorace lzy zaczalem blagac Boga, by spelnil obietnice i ocalil mnie, bowiem wzywalem go z taka wiara w zlej chwili. Potem wyczerpany calkiem dowloklem sie do poslania i zaraz zasnalem twardo. Pewny do dzis jestem, ze sen ten trwac musial co najmniej dwie noce i caly dzien. Inaczej trudno by wytlumaczyc, czemu kalendarz moj wskazywal jeden dzien mniej, kiedym po latach obliczal czas mego pobytu na wyspie. Koniec koncem zbudziwszy sie uczulem, ze jestem fizycznie orzezwiony i przepelniony swiezymi silami. Febra nie wrocila juz, a zoladek domagal sie gwaltownie pozywienia. Dnia 3 lipca zanotowalem te slowa Bog mnie wysluchal i przywrocil mi zdrowie, totez wielbilem go na kazdym kroku. Zla jest choroba w domu, przy czulej opiece rodziny, ale stokroc okropniej jest zapasc w niemoc wsrod dziczy i samotnosci, z dala od wszelkiej pomocy. Bog mnie jednak ocalil i odtad juz nie znikly mi z pamieci slowa Wzywaj mnie w potrzebie, ja cie ocale, ty zas wielbij imie moje! Czy Bog wyzwolic mnie tez raczy z tego wygnania? Zaczalem nad tym dumac i juz uczulem upadek nadziei, ale wspomniawszy przebyta chorobe, powiedzialem sobie Czyz nie wyratowal cie Bog cudownie z smiertelnej febry i stanu straszliwej niemocy? Czyz nie dotrzymal obietnicy? A ty, czyz spelniles to, czego chce, mowiac Wielbij imie moje? Zawstydzilem sie wielce i uklaklszy jalem glosno slawic imie Boze, blagajac o jego laske. Od 4 do 14 lipca chodzilem codziennie ze strzelba po okolicy, by odzyskac sprawnosc ciala. Badajac przyczyne zaslabniecia, doszedlem do wniosku, ze przebywanie na wolnym powietrzu w porze deszczowej, ktora w tej strefie zastepuje zime, jest szkodliwe dla zdrowia. Od dziesieciu juz miesiecy przebywalem na tej wyspie i malo bylo nadziei ocalenia, gdyz widocznie nikt tu jeszcze przede mna nie wyladowal. Dnia pietnastego lipca podjalem dalsza wycieczke. Idac w gore biegu strumienia stwierdzilem, ze przyplyw morza siega najwyzej na dwie mile angielskie w glab ladu. Odkrylem kilka uroczych dolin i bujnych lak, na ktorych rosl tyton, aloesy i dzika trzcina cukrowa. Dalej w glebi znalazlem melony wijace sie po ziemi, a w koncu, ku wielkiemu zdumieniu, takze winorosl, zwieszona po pniach drzew, pelna soczystych gron. Spozylem z rozkosza znaczna ich ilosc, przyszlo mi jednak zaraz na mysl, ze owoce te wysuszone oddadza mi, jako rodzynki, wieksza jeszcze przysluge, gdyz bede mogl zgromadzic znaczny ich zapas. Odleglosc od domu byla tak znaczna, ze spedzilem noc na drzewie, gdziem spal wysmienicie. Nastepnego dnia ruszylem dalej. Dazac ciagle ku polnocy, dotarlem do przeleczy gor, poza ktora teren opadal w kierunku zachodnim, zas od wschodu plynal tuz przy mnie maly strumyk. Bylo tu cudnie, jak w najpiekniejszym ogrodzie i mimo uczucia pustki i opuszczenia przejela mnie duma. Wszakze bylem nieograniczonym panem i krolem tej wspanialej wyspy! Znalazlem tu palmy kokosowe oraz mnostwo drzew pomaranczowych i cytrynowych. Owoce nie dojrzaly jeszcze co prawda, ale sok zielonych cytryn zaprawil wode strumienia orzezwiajacym smakiem. Mialem tedy znowu przed soba mnostwo roboty, musialem gromadzic zapasy winogron, pomarancz i cytryn i przenosic je do domu. Odkrycie tych owocow bylo mi tym bardziej pozadane, ze nadciagala pora deszczowa. Wzialem sie zaraz do pracy, zebralem w miejscu oslonietym duza sterte winogron, druga mniejsza w innym miejscu, a wreszcie tuz trzecia, pomarancz i cytryn, po czym ruszylem do domu po worki. Wycieczka ta, obfita w odkrycia, zajela mi trzy dni. Wrociwszy z workami zastalem sterte winogron zburzona i zdeptana przez dzikie kozy, wiec trud moj okazal sie daremny. Zauwazylem jednak, ze i bez tego nic by mi nie przyszlo ze zbioru, gdyz winogrona byly zbyt miekkie, by je transportowac w workach. Poscinalem przeto znaczna ilosc i rozwiesilem na galeziach drzew, by wyschly w sloncu. Wielki jednakze zapas pomarancz i cytryn zdolalem przeniesc do mego osiedla. Urodzajna ta dolinka tak mi przypadla do gustu, ze umyslilem zbudowac sobie tu drugie mieszkanie, ale zaniechalem tego po chwili rozwagi, bowiem nie widac stad bylo morza, a wiec moglem przeoczyc przeplywajacy w poblizu okret. Poprzestalem tedy na zbudowaniu malego szalasu, ktory otoczylem silnym plotem, dajac don przystep tylko za pomoca drabiny. Tu spedzalem nieraz po kilka nocy z rzedu i posiadlem w ten sposob grote skalna silna jak forteca oraz mila wille letnia. Praca ta przeciagnela sie az do sierpnia, po czym spadly deszcze, ktore mnie uwiezily we wlasciwym osiedlu. Letnisko posiadalo wprawdzie takze namiot, ale braklo tu ochrony skalnej przed burza i nawalnym deszczem. Dnia 3 sierpnia wyschly na koniec winogrona, dajac nader smaczne rodzynki. Byl zreszta najwyzszy czas zabrac je, gdyz deszcz mogl mnie lada chwila pozbawic najlepszej czesci zapasow zimowych. Musialem przeniesc do domu okolo dwiescie wielkich wiazek tych rodzynkow na wlasnych plecach. Wlasciwa pora deszczowa nastala 14 sierpnia, trwala z rozmaitym nasileniem do polowy pazdziernika, a ulewa wzmagala sie czasem tak, ze przez pare dni nie moglem opuscic jaskini. W tym czasie zaskoczylo mnie pomnozenie mego dobytku. Zauwazylem z zalem, ze znikl jeden z mych kotow i pewny bylem, iz nie zyje. Jednakze pod koniec wrzesnia wrocil z trzema kocietami. Poniewaz oba zwierzeta byly samicami, przeto ojcem kociat musial byc jakis dziki kocur. Zwierzatka byly bardzo ladne i calkiem podobne do matki. Z biegiem czasu rozmnozyly sie jednak tak bardzo, ze byly mi wprost plaga i musialem je strzelac, by z niemalym trudem chronic swe zapasy. W ciagu przymusowej niewoli rozszerzylem znacznie jaskinie i stworzylem drugi dostep do mieszkania, o ktorym juz wspomnialem poprzednio. Nie bylo obawy napasci z tej strony, gdyz wyspa moja nie posiadala ludnosci, zas najwieksze zwierzeta, jakie napotkalem, byly to lamy tylko. Nadszedl 30 wrzesnia, zlowrogi dzien mego rozbicia i wyladowania. Policzywszy naciecia kalendarza przekonalem sie, ze spedzilem 365 dni na wyspie. Spedzilem ten dzien na powaznych rozwazaniach i dziekowaniu Bogu za ocalenie i laske, mimo rozlicznych grzechow moich. Zapiski mego dziennika staly sie odtad rzadsze, gdyz zbraklo atramentu. Postanowilem notowac najwazniejsze tylko przezycia i wydarzenia. Po dlugich dopiero doswiadczeniach nauczylem sie odrozniac i przewidywac sucha i deszczowa pore, nim to zas nastapilo, spotkalo mnie nastepujace rozczarowanie. Mialem w zapasie okolo trzydziestu klosow jeczmienia i dwudziestu ryzu i uznalem, ze teraz pora na siew. Skopalem przeto drewniana lopata kawal laki, podzielilem pole na dwie czesci i zasialem dwie trzecie posiadanego ziarna. Zachowalem jedna trzecia i bylo to wielkie szczescie. Nie wzeszlo ni jedno ziarno, bowiem ziemia nie posiadala wilgoci. Obralem dla nastepnej proby miesiac luty; deszcze marcowe i kwietniowe posluzyly zasiewowi i uzyskalem tak obfity plon, ze wydal po pol korca jeczmienia i tylez ryzu. Teraz nabralem rozumu i wiedzac, kiedy zaczynac siew, mialem nadzieje zbierac dwukrotny plon w roku. Zaledwie ustaly deszcze, wybralem sie do mego letniska. Zastalem wszystko jak bylo, z wyjatkiem kolkow plotu, ktore puscily korzenie i obrosly gesto galezmi. Ucieszylo mnie to bardzo, poprzycinalem zaraz plot, ktory stal sie zywoplotem, i ze zdumieniem zauwazylem potem, jak gesto rozrosly sie drzewka w ciagu nastepnych trzech lat. Plot otaczal przestrzen okolo 25 metrow srednicy, a mimo to korony nakryly wszystko, tak ze w czasie upalow panowal tu mily chlod. Ta okolicznosc przywiodla mnie na pomysl otoczenia w pewnej odleglosci takimze plotem palisady mego dawnego osiedla i plan ten wykonalem zaraz. Ustawilem kolki na osiem metrow od walu i niebawem spostrzeglem z radoscia, ze puszczaja nader bujne odrosle. Ciagle jeszcze dokuczal mi brak kosza. Setki razy usilowalem uplesc go, ale wszystkie galazki, jakich uzywalem, byly zbyt kruche. Przyszlo mi na mysl, ze gietkie odrosle mego plotu beda odpowiednim materialem i w samej rzeczy udalo sie to wysmienicie. W mlodych latach obserwowalem nieraz w miescie rodzinnym wyplatacza koszykow, a nawet pomagalem mu czasem, jak to czynia chlopcy. Skorzystalem teraz z owej wiedzy. Wybrawszy sie na swe letnisko, nascinalem znaczna ilosc galazek, podsuszylem i zabralem je do jaskini. Tutaj zaczalem plesc wedle upodobania koszyki roznych ksztaltow i wielkosci, a posluzyly mi one do przechowywania roznych zapasow, zwlaszcza zboza. To powodzenie natchnelo mnie mysla robot dalszych, mianowicie umyslilem sporzadzic naczynia na plyny, gdyz posiadalem tylko kilka beczulek i flaszek, a braklo mi nawet garnka na zgotowanie zupy. Takze rad bym byl zrobic sobie fajke, gdyz dawna stlukla sie od czasow niepamietnych. Po dlugim lamaniu glowy doszedlem w koncu do celu. Poniewaz znalem dotad mala tylko czesc mojej wyspy, postanowilem zrobic wycieczke az do przeciwleglego wybrzeza. Wzialem strzelbe, rog z prochem, siekiere, dwa suchary, kilka garsci rodzynkow i ruszylem w droge. Pies pobiegl za mna bez wolania, a lama chetnie towarzyszylaby mi takze, gdybym jej nie byl wprowadzil do wnetrza przez otwor skalny i nie zamknal. Nie braklo jej pozywienia i wody. Przeszedlszy rownine, na ktorej stalo letnisko moje, i stanawszy na przeciwleglych wzgorzach, ujrzalem w stronie zachodniej polyskujace morze. Dzien byl pogodny, jasny, totez dostrzeglem na skraju widnokregu pas ziemi, nie wiedzac jednakze, czy jest to wyspa, czy kontynent. Gdyby to bylo hiszpanskie wybrzeze Ameryki, moglbym zywic nadzieje, ze jakis okret podplynie tutaj, jesli byla to jednakze jakas wyspa, zachodzila obawa, ze sa na niej dzicy, ludozercy moze nawet, ktorzy zjadaja kazdego schwytanego jenca. Kroczylem z wolna i przekonywalem sie coraz lepiej, ze ta strona wyspy byla nierownie powabniejsza od zamieszkiwanej przeze mnie. Cudne laki kwietne porastaly gaje pelne papug, z ktorych radbym byl schwytac ktoras, oswoic i wyuczyc paru slow. Powiodlo mi sie to w istocie, uderzylem kijem mloda papuzke, a gdy przyszla do siebie zabralem ze soba. Minelo jednak lat kilka zanim sie nauczyla mowic. Ujrzalem po tej stronie wyspy innych jeszcze jej mieszkancow, mianowicie zajace i lisy, a raczej zwierzeta do nich podobne. Na wybrzezu pelno bylo zolwi i ptakow wodnych, posrod ktorych rozpoznalem pingwiny. Moglem ich ubic mnostwo, ale musialem szczedzic prochu. Napotkalem tez lamy i dzikie kozy w wiekszej znacznie obfitosci niz po mojej stronie, ale mimo to nie wpadlo mi na mysl przenosic sie tu, przeciwnie, zaczalem tesknic za domem. Przebylem wzdluz wybrzeza okolo dwunastu mil angielskich, po czym wbilem w ziemie slup na znak. Nastepna wycieczke postanowilem skierowac w strone przeciwna i isc, poki nie dotre do tego slupa. W drodze powrotnej zabladzilem jednak na rozleglej rowni otoczonej wiencem gor. Powietrze zamglilo sie, a straciwszy z oczu slonce, jedynego przewodnika, walesalem sie przez cztery dni bez kierunku i w koncu musialem wrocic do slupa nad morzem. Tutaj dopiero odzyskalem swiadomosc, dokad isc i ruszylem wzdluz brzegu. W drodze moj pies schwytal mloda koze, ja zas nadbieglem i uwiazalem ja na postronku, ktory zawsze mialem przy sobie. Z dawna juz planowalem, ze musze zlapac kilka mlodych koz i stworzyc sobie trzode. Ale koza szarpala sie i opozniala mnie w drodze, przeto doprowadzilem ja tylko do letniego mieszkania i tam zamknalem. Pilno mi bylo do domu, ktory opuscilem przed calym juz tygodniem. Odpoczywajac przez dni kilka, zrobilem klatke dla papugi, ktora nazwalem Polem. Potem przypomniawszy sobie o mojej kozce, poszedlem po nia. Zwierzatko wycienczone bylo glodem, dalem mu przeto trawy i wody, gdy zas chcialem kozke potem wziac na sznur okazalo sie to zbyteczne. Poszla za mna sama, czujac we mnie swego zywiciela. Podobnie jak lama, kozka przywykla do mnie tak, ze nie chciala odejsc krokiem. Nadszedl koniec roku i zabralem sie do zniwa. Pole nie bylo zbyt rozlegle, gdyz uzylem do siewu niewielka ilosc ziarna, ale klosy wystrzelily i byly grube. Patrzylem na nie z duma nieraz, wkrotce okazalo sie jednak, ze omal znowu nie postradalem plonu. Oto dzikie kozy oraz zajace upodobaly sobie nowe jadlo i po calych dniach i nocach pasly sie w najlepsze. Rad nie rad musialem caly lan otoczyc plotem, co nie bylo sprawa latwa i trwalo cale trzy tygodnie. Tymczasem strzelalem ile moglem do szkodnikow, zas na noc wiazalem u nieskonczonego plotu psa, ktorego ujadanie ploszylo nieprzyjaciol. Gdy zboze zaczelo dojrzewac, spadly nan chmary ptactwa, przeciw ktoremu plot nie byl zadna ochrona. Przerazilem sie wielce, czujac, ze strace wszystko, jesli dniem i noca nie bede czuwal ze strzelba w reku. Wielka czesc klosow zniszczala juz, jak sie przekonalem, ale na ogol zboze bylo jeszcze nie calkiem dojrzale i mozna by przebolec katastrofe, gdyby sie udalo uratowac reszte plonu. Po pierwszym strzale ptaki uniosly sie chmura i siedzac na drzewach czekaly jakby, az odejde. Nabiwszy strzelbe ruszylem pozornie w las, gdym im jednak tylko znikl z oczu runely z powrotem na lan. Zawrzalem gniewem, gdyz kazde ziarno, pozarte przez te bande, stanowic moglo dla mnie w przyszlosci caly bochen chleba. Wyskoczywszy tedy, palnalem ponownie i zabiwszy trzy duze ptaki przywiazalem je do zerdzi, ktora ustawilem posrodku pola jako odstraszajacy przyklad dla zloczyncow. Ten srodek okazal sie ponad oczekiwanie skuteczny. Od tej chwili ptactwo zniklo nie tylko z pola, ale opuscilo cala te czesc wyspy i, dopoki wisialy moje straszaki, nie widzialem zadnego z tych drabow na oczy. Nadeszly zniwa i znowu stanalem wobec nowej trudnosci, nie posiadalem bowiem ani kosy, ani sierpa. Poradzilem sobie w ten sposob, ze uzylem jeden z dwu mieczy, zabranych z okretu, wyostrzywszy go nalezycie. Pole bylo niewielkie, totez niedlugo poscinalem wszystko zboze. Odnioslem plon w koszach do domu, a gdy przyszlo do obliczenia zbioru okazalo sie, ze posiadam blisko dwa korce ryzu i dwa i pol korca jeczmienia. Napelnilo mnie to wielka otucha i w myslach jalem juz zajadac chleb, dobyty przy bozej pomocy z tego ziarna. Nie wiedzialem jednak jeszcze, w jaki sposob wyluszczyc zboze, zemlec je, zamiesic ciasto i upiec chleb. Na razie chcialem tylko przysposobic znaczny zapas, wiec postanowilem caly plon uzyc na siew, a nim nadejda ponowne zniwa, rozwiazac trudna kwestie sporzadzenia chleba w sposob mozliwie najlepszy. Przede wszystkim nalezalo zaorac pole, ze zas nie mialem pluga, musialem je w pocie czola przekopac drewniana lopata. Posiawszy zboze, musialem zrobic brone, by wyrownac ziemie i nakryc nia ziarno. Nastepnie trzeba je bylo ochraniac przez czas wzrostu przed szkodnikami, dalej zac, znosic, mlocic, luszczyc i przechowywac. Potrzeba mi bylo mlyna, sita dla czyszczenia maki, drozdzy lub kwasku do ciasta i soli, wreszcie pieca dla ostatecznego wypieku. Zadanie moje trudne tedy bylo i zawiklane, ale postanowilem go dokonac. Czasu mialem dosc, poswiecalem tedy codziennie pare godzin na przysposobienie wielkiego dziela, a poniewaz na nowe zniwa musialem czekac cale pol roku, przeto napelnila mnie nadzieja powodzenia. Zniwa przyniosly mi plon tak obfity, ze moglem zasiac przeszlo morge pola. Uprawilem przeto w poblizu domu dwa lany i otoczylem je kolkami, ktore, jak wiedzialem, puszczaja korzenie. W ten sposob spodziewalem sie w ciagu roku uzyskac zywoplot niewymagajacy naprawy. Praca ta trwala przez trzy miesiace, gdyz przypadla po czesci na pore deszczowa, a ulewa zatrzymywala mnie przez kilka nieraz dni w domu. Nie proznowalem i w takich jednak razach i dumalem, jakby zdobyc naczynia gliniane, garnki, miski i tym podobne rzeczy, podwojnie teraz potrzebne z uwagi na wypiek chleba. Podczas wycieczek natrafilem poprzednio juz na gline i spory jej zapas mialem w domu. Jalem ja tedy ugniatac i niebawem sporzadzilem mnostwo dziwacznych, krzywych, szkaradnych, a wymyslnych naczyn. Wiele z nich zapadlo sie od wlasnego ciezaru, inne popekaly i rozsypaly sie, gdyz zbyt szybko wystawilem je na slonce. Inne wyschly z pozoru jak nalezy, rozpadly sie jednak za pierwszym dotknieciem, slowem po dwumiesiecznych wysilkach uzyskalem tylko dwa koslawe twory, ktore nazwalem dzbanami, ale nie uznalby ich za to zaden rozsadny czlowiek. Przy tym zajeciu gadalem wciaz do Pola, by go nauczyc mowic. Nawykl do swego imienia, a gdy po raz pierwszy zawolal Biedny, biedny Robinsonie! nie moglem powstrzymac lez, slyszac ludzkie slowa, wypowiedziane innym niz moj wlasny jezykiem. Slonce robilo, co moglo, dla moich garnkow, suszac je i czyniac twardymi. Bralem je ostroznie w rece i wkladalem w kosze, przysposobione na te arcydziela, wolna zas przestrzen wypelnialem sloma. Potem stawialem je w suchym miejscu, przeznaczajac na zboze lub, gdyby sie powiodlo, na make. Duze naczynia wypadly zle, natomiast lepiej sie przedstawialy male garnuszki, talerze itp. przedmioty, ktore ustawilem pieknie na polkach. Niestety, nie bylo ich mozna uzywac. Dotychczas suszylem tylko w sloncu naczynie, dlatego tez nie mozna w nie bylo wlac plynu, ani postawic na ogniu. Przypadek dopiero przyszedl mi z pomoca. Pewnego dnia upieklem sobie, jak zwykle, kawalek miesa na drewnianym roznie, a rozgarnawszy potem wegle zobaczylem posrod nich skorupe jednego z mych garnkow. Byla ceglasto czerwona i twarda jak kamien. Uradowany wielce powiedzialem sobie, ze jesli ogien moze tak uczynic ze skorupa, to wypali tez na kamien caly garnek. Zaczalem rozmyslac, jakby urzadzic ognisko dla wypalania garnkow. Nie mialem pojecia o piecu garncarskim, ani tez sztuce polewania naczyn glejta olowiana. Ustawilem tedy jedne przy drugich, kilka dzbanow i garnkow, pokladlem mniejsze na wieksze, pomiedzy nimi, wokolo i na wierzchu zgromadzilem duzo drzewa i podtrzymywalem ogien, az naczynia rozjarzyly sie do czerwonosci, widzac z radoscia, ze zadne z nich nie popekalo. Zar taki utrzymywalem przez piec, czy szesc godzin, az spostrzeglem, ze powierzchnia jednego zaczyna sie topic. Zmniejszylem tedy ogien, garnki zas przybraly barwe ciemniejsza i przy coraz slabszym zarze zaczely z wolna ostygac. Czynilem to powoli, z obawy, by nie popekaly i tak mi zeszla cala noc. W ten sposob uzyskalem pewna ilosc dobrych, uzytecznych dzbanow i garnkow, ostatni zas z nich mial nawet cala powierzchnie okryta szkliwem. Odtad nie zbraklo mi juz naczyn glinianych, nie byly tylko zbyt ksztaltne, ale cieszylem sie nimi. Przez dni kilka szukalem kamienia przydatnego na mozdzierz dla utluczenia zboza, bo glazy mej groty byly to twory piaskowcowe, gdybym ich wiec uzyl, mialbym tylez piasku co maki. Nie mialem odwagi jac sie urzadzenia mlyna. Z koniecznosci poprzestalem na mozdzierzu drewnianym. Przy pomocy topora i siekiery wycialem pien tak wielki, jaki tylko przytoczyc zdolalem i wydrazylem go weglami, podobnie jak dzicy wypalaja swe czolna, zwane kanoe. Latwiej juz poszlo z ciezkim tluczkiem z drzewa zelaznego i z wielka radoscia przywloklem do groty mozdzierz, czekajac ze zdwojonym utesknieniem zniw, ktore mi mialy dostarczyc maki na chleb. Nameczylem sie dobrze nad obmysleniem sita, ale sporzadzenie jego nie kosztowalo mnie tyle trudu, co sporzadzenie mozdzierza, gdyz uzylem na to rzadkiej tkaniny szalikow marynarskich, jakie znalazlem posrod bielizny. Nalezalo pomyslec teraz o wypieku, bym nie zostal wstrzymany w robocie gdy maka bedzie gotowa. Miski sporzadzilem latwo z gliny, trudniej bylo jednakze urzadzic piec. Po dlugich namyslach poradzilem sobie w ten sposob sporzadzilem kilka wielkich mis, majacych dwie stopy srednicy, a dziewiec cali glebokosci i wypalilem je nalezycie. Gdy przyszlo do pieczenia, rozpalilem wielki ogien na kominie zbudowanym z cegiel wlasnej roboty. Gdy sie nalezycie rozgrzala blacha, odgarnalem na bok wegle, ulozylem bochenki i nakrylem je owymi misami, potem zas nasypalem wokolo i na wierzch jarzacych wegli, by utrzymac cieplo i podniesc je jeszcze nawet. Z biegiem czasu nabylem wielkiej wprawy w tym piekarstwie i moj jeczmienny chleb mogl zyskac ogolne uznanie swiata. Na takich pracach zbiegla mi wieksza czesc trzeciego roku pobytu na wyspie. Uprawialem tez gorliwie ziemie, gromadzilem ziarno, a luszczylem je w twardych od pracy rekach, gdyz nie pomyslalem dotad o klepisku i cepie. Mialem teraz tyle zboza, ze konieczne okazalo sie powiekszenie spichrza. Ostatni zbior dal mi okolo dwudziestu korcow jeczmienia i tylez lub wiecej ryzu, co moglo starczyc na caloroczne wyzywienie. Mimo tego zajecia nie przestawalem myslec o ladzie, dostrzezonym z przeciwleglego wybrzeza wyspy i marzylem, by sie tam dostac. Jesli byl to, jak sadzilem, kontynent, moglem tam znalezc ludzi, a przeto rowniez srodki powrotu do ojczyzny. Pod wplywem tych mysli odszukalem lodz lezaca na tym samym miejscu, gdzie ja w dzien rozbicia wyrzucila burza. Gdybym ja mogl naprawic i spuscic na wode, bylbym w stanie podjac podroz dluzsza, moze nawet az do Brazylii. Wycialem tedy w lesie dzwigary i walce i zawloklem je do lodzi, zdecydowany obrocic lezacy dnem do gory statek, a potem naprawic. Cale dwa tygodnie zmarnowalem na te bezuzyteczna prace, zanim sie przekonalem, ze sil mi nie starczy. Mimo to nie zaniechalem planu. Odgrzebalem po jednej stronie piasek, sadzac, ze podczas przyplywu lodz pochyli sie sama na bok. Ale lezala dalej na miejscu, a nie bylo sposobu zblizyc jej do wody, ni na cal. Chociaz trud moj byl bezowocny, nie ustawala tesknota za stalym ladem, postanowilem tedy zbudowac kanoe, czyli piroge, ktore to statki robia dzicy okolic podzwrotnikowych, wydrazajac ogniem pien drzewa. Powiedzialem sobie, ze jesli dzicy dokonuja tego bez wszelkich narzedzi, mnie sie musi powiesc tem latwiej. Niestety, znowu zapomnialem, ze statek taki musi zostac spuszczony na wode, zas sily jednego czlowieka podolac temu nie moga. Myslalem tylko o tym, jak przeplyne czterdziesci piec mil morskich, dzielacych mnie od ladu, zas nie bralem zgola pod uwage, w jaki sposob przeciagnac lodz czterdziesci piec sazni po piasku wybrzeza. Jak glupiec przystapilem do roboty, marzac o bliskim wyzwoleniu, a ile razy nachodzily mnie mysli o trudach transportu ladem, powtarzalem sobie Jakos to bedzie! Nie trap sie, Robinsonie! Zrob tylko czolno, a reszta przyjdzie sama! Scialem tedy cedr tak wspanialy, ze chyba sam Salomon nie uzywal lepszych na swiatynie Panska, o srednicy przeszlo pieciu stop przy ziemi, a czterech stop i osmiu cali w wysokosci stop dwudziestu dwu. Zuzylem dwadziescia dni, zanim go polozylem, a czternascie na odrabanie korony i konarow. Miesiac uplynal na obrobce kloca w cos na ksztalt lodzi, zas przez trzy miesiace drazylem jego wnetrze bez ognia, jedynie za pomoca siekiery, dluta i mlotu. Sporzadzilem na koniec wspaniala piroge, tak obszerna, ze pomiescic mogla dwudziestu szesciu ludzi. Ukonczywszy swe dzielo, spojrzalem na nie z duma i radoscia. Ilez mnie kosztowalo trudu, ile ciosow siekiery! Gdybym zdolal spuscic ten statek na wode, recze, ze podjalbym najszalensza pod sloncem podroz, jaka odbyl czlowiek od czasu istnienia zeglarstwa. Niestety, na niczym spelzly wszelkie wysilki. Lodz lezala w odleglosci stu metrow od brzegu, a w dodatku droga do strumienia wznosila sie na pewnej przestrzeni w gore. Nie baczac na to, skopalem ten kawal drogi na poziom rowny. Nadludzki trud tej pracy byl mi niczym, oceni to kazdy, kto wie, co znaczy nadzieja oswobodzenia z dlugoletniej niewoli. Gdym jednak skonczyl, wszystko okazalo sie daremne, a lodz lezala dalej jak skala wrosla w ziemie. Zmierzywszy dokladnie odleglosc, postanowilem wykopac dok, czyli kanal, by zblizyc wode do lodzi, skoro nie dalo sie uczynic odwrotnie. Zaczalem pracowac, ale rozwazywszy glebokosc wykopu i mase ziemi, jaka bym musial wybrac, doszedlem do przekonania, ze potrwaloby to dziesiec do dwunastu lat, gdyz brzeg byl tak wysoki, ze trzeba by u wylotu kanalu poglebic go na dwadziescia stop co najmniej. Przygnebiony strasznie odstapilem w koncu od przedsiewziecia, poznawszy, zbyt pozno niestety, ze nie nalezy rozpoczynac niczego przed obliczeniem kosztow i swych wlasnych sil oraz zdolnosci. Podczas gdy pracowalem nad budowa czolna, nadszedl koniec czwartego roku mego pobytu na wyspie; uczcilem te rocznice jak poprzednie modlitwa i rozmyslaniem. Mieszkalem juz tak dlugo na wyspie, ze rozne przedmioty zabrane z okretu ulegly zuzyciu, posrod nich zas przede wszystkim odziez moja, z ktorej zostaly tylko lachmany. Musialem pomyslec o sporzadzeniu innej. Posrod uratowanej odziezy marynarskiej znalazlem kilka cieplych plaszczy strazniczych, ktorych nie moglem tu nosic skutkiem goracego klimatu. Teraz postanowilem sporzadzic sobie z nich krotka kurtke i kamizelke. Uczynilem, co moglem, mimo to jednak stroj wypadl fatalnie. Celem uzyskania spodni jalem sie innego sposobu. Suszylem dotad zawsze starannie na sloncu skory ubitej zwierzyny i przechowywalem je w domu. Wiele z nich stwardlo na kamien i nie moglem ich uzyc, inne zas pozostaly miekkie i te mi sie przysluzyly wielce. Przede wszystkim zrobilem sobie stozkowate nakrycie glowy z dlugowlosej skory lamy, nie przepuszczajacej deszczu. Dokonawszy tego dziela uszylem kompletne ubranie ze skor lamy i kozy, to jest luzny kaftan i siegajace do kolan spodnie. Winienem nadmienic, ze robota krawiecka wypadla okropnie, bo jesli bylem lichym ciesla, to stokroc jeszcze mniej posiadalem uzdolnienia w tym wlasnie kierunku. Mimo to owo ubranie skorzane oddalo mi wielkie uslugi. Wiele trudu i chytrosci zuzylem na zrobienie parasola! Poznalem juz w Brazylii, jak jest uzyteczny, tu zas slonce dogrzewalo jeszcze silniej, a takze deszcze trwaly dluzej i byly gwaltowniejsze. Z wielka bieda wynalazlem mechanizm, pozwalajacy zamykac i rozpinac parasol, i wykonczylem go jak nalezy. Ale trud oplacil sie sowicie, bowiem mialem teraz ochrone, ktora pokryta kozia skora nie dopuszczala ani promieni slonca, ani strug deszczu. Na ogol biorac, zylem wygodnie i czulem zadowolenie. Ograniczylem swe pragnienia, a los zdalem w rece Ojca w niebiesiech. Z calym spokojem patrzylem w przyszlosc, gotow przyjac wszystko z jego reki. Smialo rzec moge, iz czulem sie teraz szczesliwy, przynajmniej o wiele szczesliwszym niz dawniej. Minelo znowu lat piec bez szczegolniejszych wydarzen. Uprawialem role, zbieralem plony, suszylem winogrona, walesalem sie ze strzelba po calej wyspie, w koncu wyciosalem sobie druga piroge, ale oczywiscie duzo mniejsza, dla spuszczenia ktorej przyszlo mi wykopac kanal szeroki na stop szesc, na cztery gleboki i pol mili angielskiej dlugi. W czolnie tak malym nie sposob bylo puszczac sie na lad staly, totez wybilem sobie z glowy to pragnienie i bylo mi z tym dobrze. Zamiast tego umyslilem objechac moja wyspe wokolo i w tym celu starannie przysposobilem statek do drogi. Ustawilem maszt i sporzadzilem zagiel z zapasowego plotna, schowanego w magazynie. Probna jazda wypadla swietnie. Uzupelnilem jeszcze czolno schowkami na zapasy zywnosci i amunicje, a procz tego umiescilem w tyle przyrzad, pozwalajacy na zatkniecie parasola dla ochrony przed sloncem. Przysposobiwszy sie w ten sposob, wnioslem do czolna dwa tuziny bochenkow chleba, naczynie z prazonym ryzem, dzban wody, pol kozy oraz dwa plaszcze straznicze, majace mi sluzyc za posciel i koldre. Dnia 6 listopada, szostego roku mego panowania, czy tez lepiej moze niewoli, ruszylem w droge, zaopatrzywszy wpierw me wierne zwierzeta domowe w pasze i wode. Podroz potrwala dluzej, niz sadzilem wyjezdzajac. Wyspa byla niewielka, ale po stronie wschodniej miala wielka rafe skalna, siegajaca w morze na dwie mile angielskie, zakonczona lawica piaskowa, ktorej czesc widzialna miala jeszcze pol mili dlugosci. Totez oplyniecie tej przeszkody zabralo mi sporo czasu. Ujrzawszy rafe, chcialem w pierwszej chwili wracac raczej, niz sie tak daleko wazyc na pelne morze, zwlaszcza ze nie mialem pewnosci, czy mi sie uda szczesliwie wrocic. Osadzilem tedy lodz na kotwicy sporzadzonej z okretowego zelaziwa i wyskoczywszy na lad ze strzelba w reku, wyszedlem na wzgorze, z ktorego moglem zobaczyc rafe w calej dlugosci. Przy tej okazji zauwazylem silny prad w kierunku wschodnim, ktory przeplywal tuz obok lawicy. Gdybym sie byl wen dostal, niewatpliwie czolno moje pomkneloby na pelne morze, totez zlozylem dzieki Bogu, ktory mnie skierowal na to wzgorze. Po drugiej stronie wyspy biegl taki sam pas pradu, a piana szumiala u brzegu. Cale dwa dni spedzilem tu, gdyz zerwal sie wiatr wschodni, wprost przeciwny pradowi, tak ze wzdluz rafy powstaly wielkie fale, a nie bylo sposobu ich wyminac. Trzeciego dnia morze i wiatr scichly, totez ruszylem dalej, ale zaledwo dotarlem na koniec rafy i bylem o dlugosc czolna oddalony od lawicy, porwal mnie prad wartki, niby spod kola mlynskiego pedzacy i porwal mnie ze soba. Nie bylo wiatru dla mego zagla, na nic sie nie przydalo wioslowanie. Zdjety wielkim przerazeniem myslalem, ze oba prady, wokolo wyspy plynace, musza sie laczyc gdzies dalej i ze los moj jest przypieczetowany raz na zawsze. Wypedzony na pelne morze musialem zginac niechybnie. Nie mialem nadziei, ze spotkam sie z pomoca i ratunkiem i rozmyslalem, ze umre, wprawdzie nie od rozszalalego zywiolu, bo morze bylo spokojne, ale powolna smiercia z glodu i pragnienia. Ubilem przed odjazdem na brzegu duzego zolwia i zabralem do lodki, zaczerpnalem tez swiezej wody, coz to jednak znaczyc moglo wobec niezmiernej dali oceanu, o tysiac mil od jakiegokolwiek ladu? Poznalem teraz, jak latwo jest Bogu pogorszyc jeszcze stokrotnie niedole czlowieka. Pusta, bezludna wyspa moja wydala mi sie naraz przybytkiem szczesliwosci i zaczalem marzyc, ze tam kiedys dotre. Zalany lzami wyciagnalem rece do niej i zawolalem O ty przecudowna pustelnio moja! Biada mi... juz cie wiecej nie zobacze! O ja nieszczesny... coz mnie za okropnosci czekaja! Oddalbym byl wszystko za moznosc dotkniecia stopa tej tak czesto przeklinanej ziemi. Czlowiek poznaje wartosc rzeczy dopiero po ich utracie. Trudno wyslowic moj strach i rozpacz. Niesiony coraz to dalej pracowalem co sil wioslami, by wyprowadzic lodz z pradu, ale wszystko bylo daremne. Okolo poludnia zerwal sie lekki, poludniowo wschodni wiatr. Odetchnalem po trosze, zwlaszcza ze wiatr przybieral na sile i zadal w koncu ostro. Oddalilem sie juz bardzo od wyspy i przy mglistym dniu bylbym podwojnie stracony, gdyz nie posiadajac kompasu, straciwszy lad z oczu, nie wiedzialbym dokad plynac. Na szczescie powietrze bylo czyste, rozpostarlem przeto zagiel i skierowalem, o ile mozna bylo, ku polnocy. Po chwili poznalem z koloru wody, ze zaszla w pradzie zmiana. Metna przy silnym pradzie, oczyszczala sie w miare jego slabniecia. Niezadlugo spostrzeglem po stronie wschodniej kilka skal, na ktorych prad sie dzielil. Ramie glowne szlo ku poludniowi, boczne jednakze, odparte od tychze skal plynelo zrazu ku polnocy. Rzuciwszy niebu dziekczynienie, odetchnalem z ulga, gdyz ten prad, lacznie z wiatrem poludniowym, niosacym mnie wprost ku wyspie, tylko o dwie mile dalej niz rozpoczalem jazde, byl mym ocaleniem. Woda uspokoila sie po chwili, wiatr mi zostal wierny, totez po godzinie wyladowalem w malej zatoce po stronie polnocnej. Wyskoczywszy z lodki padlem na kolana i zanioslem do Boga podzieke za ratunek. Potem wyciagnalem lodke na brzeg i leglem spac. Zbudziwszy sie popoludniu postanowilem wracac pieszo, gdyz nie mialem odwagi ryzykowac ponownie podrozy morzem. Chcac zabezpieczyc lodke, poplynalem wzdluz brzegu i napotkawszy ujscie rzeczki zajechalem tam. W zacisznym miejscu umocowalem moj statek i ruszylem na lad dla zbadania, gdzie jestem. Ze strzelba tylko i parasolem szedlem w glab wyspy, a okolica zaczela mi sie wydawac coraz to bardziej znana. Po krotkim czasie spostrzeglem, ze ide wprost ku swemu letnisku i dotarlem tez don przed zapadnieciem mroku. Przelazlszy plot leglem spoczywac, a znuzenie sprowadzilo na mnie zaraz sen. Kazdy z czytelnikow tej prawdziwej opowiesci pojmie chyba me przerazenie, gdy nagle zostalem zbudzony glosem wolajacym wyraznie me imie. Robinsonie Crusoe! wolal ktos. Gdziez to byles, Robinsonie Crusoe? Wyczerpany dlugim wioslowaniem i droga piesza nie moglem odrazu zebrac zmyslow i bylem pewny, ze snie. Ale powtarzane ciagle te same slowa wrocily mi w koncu przytomnosc. Skoczylem przerazony na rowne nogi, ale otarlszy oczy, ujrzalem mego Pola, siedzacego na plocie. Poznalem zaraz, ze to papuga mnie wolala, gdyz przemawialem do niej tym samym tonem. Ptak stal sie z biegiem czasu tak pojetny i przywiazany, ze mi siadal na palcu i tulac glowe do mej twarzy powtarzal przymilnie Biedny Robinson! Gdziez to byles, Robinsonie Crusoe? Co robiles, Robinsonie Crusoe? Skad wracasz?... i tym podobne wyrazy. Mimo ze wiedzialem juz, iz mnie wolala papuga, nie moglem sie uspokoic i lamalem sobie glowe nad pytaniem, czemu tu przyleciala wlasnie. Uradowany widokiem wiernego przyjaciela, podalem palec, a Pol siadl na nim zaraz, pytajac dalej, gdzie byl biedny Robinson Crusoe, co robil i skad wraca, zupelnie jakby sie radowal mym widokiem. Pogladzilem czule papuge i zabralem ze soba do domu. Odeszla mnie ochota do podrozy w celach odkryc, zmuszony zas do podjecia roznych prac domowych, znalazlem dosc czasu na przemyslanie minionego niebezpieczenstwa. Radbym byl miec ma piroge na tej stronie wyspy, jednakowoz nie smialem wystawiac sie na prad, ktory musial istniec rowniez i po stronie zachodniej wyspy. Musialem tedy zrezygnowac na razie z posiadania czolna, na sporzadzenie ktorego tyle zuzylem pracy i czasu. Minal jeszcze rok jeden. Zylem spokojnie i jednostajnie, cwiczac sie w rozmaitych rzemioslach, zwlaszcza zostalem dzielnym ciesla, co notuje ze wzgledu na niedostateczna sprawnosc posiadanych narzedzi. Odnioslem tez tryumf w garncarstwie, sporzadzajac sobie fajke. Byla to prosta fajka gliniana, na czerwono wypalona, dala mi ona jednak duzo milych chwil, gdyz z dawien dawna nawyklem do palenia tytoniu. Wzrosl rowniez znacznie moj zapas koszykow, ktorych potrzebowalem zarowno na przechowywanie owocow i produktow rolnych, jak i dla celow noszenia roznych rzeczy do domu. Jedna jednakze sprawa napelniala mnie troska, to jest zmniejszanie sie mego zapasu prochu. Niezdolny sporzadzic swiezy proch, powaznie rozmyslalem, jak zdolam w przyszlosci bez niego polowac na dzikie kozy. Jak juz wspomnialem, oswoilem w trzecim roku pobytu mloda koze, w nadziei doczekania sie stada, ale koza niestety pozostala samotna i w koncu zdechla ze starosci. Teraz dopiero, w jedenastym roku pobytu mego na wyspie zajalem sie mysla, jakby chwytac dzikie kozy w pasci lub doly. Po dlugich, daremnych usilowaniach udalo mi sie w koncu schwytac w dol duzego capa oraz trzy mlode sztuki, dwie zenskiej, a jedna meskiej plci. Cap byl jednak tak dziki, ze nie moglem sobie z nim dac rady, nie chcac go zas zabijac, puscilem na wolnosc. Nie przyszlo mi wowczas na mysl, ze glod bylby go oblaskawil. Trzeba go bylo zostawic na pare dni w dole, potem zas dac mu po trochu jesc i pic. Stalby sie wowczas pokorny niby jagnie, gdyz kozy sa to zwierzeta madre i przywykaja latwo do czlowieka, byle sie z nimi dobrze obchodzic. Trzy mlode okazy uwiazane na linach nie bez trudnosci zawiodlem do domu. Chcac dojsc do posiadania trzody, powinienem byl w pierwszej kolejnosci zabezpieczyc oswojone kozy od zetkniecia z dzikimi. Nalezalo tedy zagrodzic dla nich kawal pastwiska, co bylo praca nie lada dla dwu tylko rak ludzkich. Ale wzialem sie bez wahania do roboty i po trzech miesiacach otoczylem mocna i pewna zagroda kawal pastwiska, sto metrow szeroki, sto piecdziesiat dlugi, posiadajacy bujne krzaki i maly strumyk. Zanim to skonczylem trzymalem troje kozlat zawsze w poblizu, podawalem im czasem troche owsa czy ryzu, one zas zapoznaly sie ze mna i niebawem stracily wszelka ochote do ucieczki. Po uplywie poltora roku posiadalem juz trzode w ogolnej liczbie dwunastu glow, zas gdy ubiegly nastepne dwa lata, doszedlem do czterdziestu trzech sztuk, nie liczac tych, ktore w tym czasie zarznalem. Ogrodzilem nastepnie jeszcze piec dalszych pastwisk, komunikujacych ze soba, umieszczajac tez gdzieniegdzie daszki i koleby dajace zwierzetom ochrone podczas sloty. Na tym nie koniec. Mialem nie tylko pod dostatkiem miesa, ale takze szesc do osmiu litrow mleka dziennie, ze zas przyroda nie tylko dostarcza kazdemu stworzeniu pozywienia, ale uczy je rowniez nalezycie spozytkowac przez ludzi, przeto wzialem sie i ja do przerabiania mleka na maslo i ser. Nigdy nie doilem dotad krow czy koz, teraz jednak zostalem skrzetnym i zrecznym mleczarzem. Soli dostarczal mi odplyw, suszac w szczelinach skal wode morska. Tak to Bog milosierny zastawil mi na bezludnej wyspie obficie zaopatrzony stol. Jadalem zawsze w towarzystwie mych domownikow, niby krol otoczony wasalami. Pol, moj ulubieniec, mial sam jeden prawo mowic do mnie, staruszek pies siadywal po prawicy mojej, koty zas zwiniete na stole czekaly bacznie na kaski, jakie im rzucalem. Koty przywiezione z okretu, dawno pozdychaly i pogrzebalem je w poblizu mego osiedla. Zostawily jednakze tyle potomstwa po lasach, i to tak zlodziejskiego, ze musialem czestem strzelaniem bronic sie od tej plagi. Rad bym byl sprowadzic czolno na te strone wyspy, a chociaz nie necila mnie podroz morska, chcialem zwiedzic te czesc wybrzeza, gdzie wyszedlem na wzgorze dla zobaczenia, jak daleko rafa skalna siega w morze. Co dnia silniej odczuwajac te chetke, ruszylem tez tam dnia pewnego. Trudno sobie wyobrazic dziwniejszego ode mnie wedrowca. Postac moja zadziwilaby zapewne czytelnika. Na glowie mialem szpiczasta czape ze skory lamy, z szerokim spadajacym na kark fartuchem dla ochrony przed sloncem i deszczem. Ubrany bylem w kaftan ze skory kozlej o polach siegajacych do ledzwi, pod nim zas spodnie z miekkiej skory lamy, ktorej uwlosienie spadalo az na lydki. Nie posiadalem ponczoch ni trzewikow, wymyslilem sobie natomiast skorzana plecionke, okrywajaca stopy i dolna czesc lydek, sznurowana z przodu i z tylu. Wygladalo to wszystko razem strasznie po barbarzynsku, ale nie sposob bylo temu zaradzic. Przepasany bylem szerokim pasem z koziej skory, zeszytym takimiz rzemykami. Posiadal on po bokach rodzaj olster dla umieszczenia po lewej topora, zas malej pily po prawej stronie. Drugi pas splywal mi przez prawe ramie. Dzwigal on dwie torby z koziej skory na proch, kule i srut. Na plecach mialem sztucznie upleciony noszak na pozywienie, sluzacy jednoczesnie za torbe mysliwska. W lewej rece nioslem strzelbe, w prawej zas parasol, sprzet obok broni najkonieczniejszy dla mnie. Bylem ogorzaly, ale nie tak bardzo, jakby nalezalo oczekiwac. Majac pod dostatkiem nozyczek i brzytew, nosilem brode krotko przycieta, tylko wasy wyrosly mi tak dlugie, ze z pewnoscia w miescie ulicznicy biegaliby za mna i szydzili. Tak ubrany ruszylem w droge, idac tuz nad wybrzezem, az do miejsca, gdzie umiescilem na kotwicy ma piroge. Tu wyszedlem ponownie na wzgorze, ale spojrzawszy po morzu, z wielkim zdumieniem nie dostrzeglem ni sladu owego pradu, ktory mnie takiego nabawil strachu. Widocznie stal on w scislym zwiazku z przyplywem i odplywem i te okolicznosc stwierdzilem pozniej dokladnie. Wystarczylo tedy wybrac tylko odpowiedni czas, a czolno z latwoscia daloby sie zabrac do domu. W pamieci mojej tkwily jednak tak silnie przygody przebyte na morzu, ze odstapilem od tej mysli. Wolalem raczej wyciosac sobie drugie czolno i miec dwa po obu stronach do uzytku. Zszedlszy ze wzgorza, poszedlem na moje letnisko i tam spedzilem noc, nazajutrz zas ruszylem do przystani, gdzie zastalem ma piroge nietknieta w poprzednim stanie, spokojnie stojaca na kotwicy. Wzdluz brzegu rzeczki dotarlem do morza i tutaj natrafilem na cos, co memu zyciu nadalo calkiem nowy kierunek. Wypatrujac muszli i innych produktow morza, jak to czynilem zawsze, zobaczylem nagle na piasku odcisk ludzkiej stopy. Stanalem niby razony piorunem lub jakbym zobaczyl ducha. Nadsluchujac bacznie, rozgladalem sie wkolo, niczego jednakze nie zauwazylem. Wszedlem na male wzgorze, by siegnac spojrzeniem dalej, biegalem po wybrzezu, ale nigdzie nie znalazlem odcisku drugiego. Dlugo badalem slad, sadzac, ze sie myle, ale nie bylo zadnej watpliwosci. Byla to z cala pewnoscia stopa ludzka, z pieta, podeszwa, osada przednia i pieciu palcami. Nie moglem zgadnac, skad sie wziela, ale ze byla, to fakt niezaprzeczalny. Stracilem glowe i jalem uciekac, obawiajac sie, czy mnie ktos nie goni, podejrzewajac zasadzke za kazdym krzakiem i pniem drzewa. Do dzis nie wiem, ile czasu uzylem, by dobiec do mej fortecy. Nie pamietam tez, czy wszedlem po drabinie, czy otworem w skale. Nie zwracalem na to uwagi, przejety strachem. Noc spedzilem bezsennie, gdyz podniecona fantazja przywodzila mi tysiace okropnosci i niebezpieczenstw do glowy. Stopa ta mogla byc tylko odciskiem dzikiego mieszkanca pobliskiego ladu. Niezawodnie wiatr zapedzil czerede dzikich na wyspe, z ktorej potem niebawem odplyneli. Uradowany bylem, zem w tym czasie nie znalazl sie w tych stronach, a takze, ze nie odkryli mej pirogi. Gdyby to nastapilo, dzicy postaraliby sie tez niezawodnie odnalezc wlasciciela statku. Moze jednak znalezli oni czolno i nie odplyneli z wyspy? Czyz mialem pewnosc, ze tak nie jest? Mogli tez wrocic w wielkiej liczbie i nawet, nie znalazlszy mnie samego poza palisada, poniszczyc me zagrody, zabrac trzode i spustoszyc me lany zboza. Skutkiem przerazenia zapomnialem nawet o Opatrznosci mimo tylu dowodow jej opieki. Jeden jedyny cios zniweczyl caly spokoj i szczescie mego zycia. Po calych dniach bylem dreczony okropnymi myslami i bezustannie wyczekiwalem tej chwili, w ktorej ludozercy wsrod dzikich okrzykow rzuca sie na mnie nawala z wloczniami i strzalami, aby wydrzec mi zycie. Potem mysli me przybraly inny kierunek. Moze odcisk ten byl sladem mej wlasnej stopy z czasow dawniejszych, kiedy, bedac tutaj, wysiadlem z czolna na piasek? To mi dodalo otuchy i uznalem sie za glupca, ktory opowiada niestworzone historie, a sam drzy i boi sie najbardziej. Po czterech dniach wychylilem sie poza dom, albowiem nie mialem nic procz kilku plackow owsianych i wody, a takze trzeba bylo wydoic kozy. W gestwie lesnej doznalem ponownie strachu, rozgladalem sie tez bacznie, gotow za najlzejszym szmerem zmykac jak zajac do mej fortecy skalnej. Nie zauwazylem jednak nic podejrzanego i to mi dalo smialosc wyruszenia pewnego dnia na wybrzeze przeciwlegle dla zbadania raz jeszcze odcisku i przekonania sie, czy jest sladem mej wlasnej stopy, czy tez nie. Proba wykazala jednak, ze stopa moja jest o wiele mniejsza i ogarniety ponownym strachem pospieszylem do domu. Mialem teraz pewnosc pobytu dzikich, a nawet zaczalem podejrzewac, ze wyspa moja jest zamieszkala i nalezy sie spodziewac zgola niespodzianego napadu. O, jakze slepy strach moze pozbawic czlowieka zmyslow! Do jakichze nierozsadnych popchnac go jest zdolny czynow! W pierwszej chwili chcialem zniszczyc zagrody i zapedzic oswojone trzody moje do lasu, by je ukryc przed nieprzyjacielem szukajacym latwej zdobyczy. Mialem tez zamiar przekopac me lany, rozebrac letnisko, slowem zatrzec wszelkie slady mego pobytu na wyspie. Takie dziwaczne pomysly nekaly moj umysl podczas bezsennej nocy po powrocie. Strach przed niebezpieczenstwem jest o wiele gorszy od samego niebezpieczenstwa. O swicie dopiero zamknalem oczy, zapadlem w gleboki sen i zbudzilem sie znacznie spokojniejszy. Zaczalem rozwazac polozenie moje chlodno i rozsadnie. Wyspa polozona tak blisko kontynentu nie byla tedy do tego stopnia opuszczona, jak sadzilem zrazu. Chociaz sama niezamieszkala, mogla byc od czasu do czasu miejscem ladowania dla statkow przybywajacych umyslnie lub tez zapedzonych pradem czy wiatrem. Od lat pietnastu przebywajac tu, nie napotkalem czlowieka, przeto jesli nawet bywali tu dzicy, nie zatrzymywali sie nigdy dlugo, niebezpieczenstwo polegalo wiec na mozliwosci natkniecia sie kiedys na taka grupe dzikich, powinienem byl tedy wyszukac sobie bezpieczne schronienie. Pozalowalem teraz, ze urzadzilem w jaskini mej wejscie z zewnatrz i umyslilem obwarowac ja lepiej przez drugi wal umieszczony ze strony przeciwnej, poza palisada sprzed lat dwunastu. Umocnilem go belkami i starymi linami kotwicznymi, baczac na to, by zostawic w nim siedem szerokich jak ramie otworow strzelniczych. Podsypalem ten wal z zewnatrz ziemia na wysokosc dziesieciu stop i ubilem ja mocno. W siedmiu otworach strzelniczych ustawilem siedem muszkietow zabranych z okretu w pozycji, jakby byly armatami. Do tego celu musialem dla kazdego z nich urzadzic odpowiednie rusztowanie. Bylem teraz w moznosci dac ognia z wszystkich w ciagu dwu minut. Dlugo i ciezko pracowalem nad budowa tego walu i odzyskalem poczucie bezpieczenstwa dopiero, kiedy byl gotowy. Nastepnie wetknalem przed walem w ziemie pale i kije z gatunku drzewa puszczajacego pedy, baczac, by zachowac znaczna odleglosc i nie pozwolic nieprzyjaciolom uzyc tej plantacji jako zasieku dla siebie w czasie napadu. Wbilem takich pali moze z dwadziescia tysiecy i bardzo rychlo drzewo puscilo pedy. Po dwu latach powstala bujna gestwa krzakow, zas po pieciu wyrosl las mlody, silny, a zarazem nieprzekraczalny dla zadnej istoty ludzkiej. Przy tym wygladal tak dziko, ze niepodobienstwem bylo przypuszczac, izby poza nim mogl ktos mieszkac. W ten sposob zamknalem wszelki dostep do mej fortecy i moglem do niej wchodzic wylacznie tylko z wierzcholka gory po dwu drabinach, siegajacych od gory i dolu do polowy wysokosci jaskini, gdzie byl naturalny wyskok skalny. Po zdjeciu tych drabin nikt nie mogl tu dotrzec, a gdyby nawet zdolal to uczynic, dzielila go jeszcze ode mnie pierwsza palisada. W ten sposob uczynilem wszystko, com mogl uczynic dla wlasnego bezpieczenstwa. Mimo gorliwego zajecia sie tym, nie zapomnialem tez o sprawach innych. Byt mojej trzody lezal mi na sercu, bowiem nie tylko dawala mi pozywienie, ale pozwalala szczedzic prochu i zwalniala z trudow polowania. Strata jej i koniecznosc zakladania drugiej bylaby dla mnie wprost nieszczesciem. Dlugo dumalem, jak ja zabezpieczyc najlepiej. Nalezalo wykopac wielka podziemna jaskinie, by zwierzeta zapedzic tam w razie niebezpieczenstwa, albo tez zagrodzic w roznych odleglych a ukrytych miejscach kilka pastwisk oddzielnych i trzymac tam po pol tuzina mlodych koz, ktorych przychowek moglby wyrownac strate trzody glownej w razie napadu. Ten ostatni plan uznalem za lepszy. Wyszukalem w najodleglejszej czesci wyspy gleboka, otoczona lasem kotline, te wlasnie, na ktorej swego czasu zabladzilem, wracajac ze wschodniego wybrzeza. Polane majaca okolo trzech morgow obszaru otaczal gaszcz taki, ze sam juz stanowil naturalna ochrone. W ciagu niespelna miesiaca wykonczylem plot i moglem tu umiescic czesc trzody. Wybralem dziesiec mlodych koz i dwa mlode capy i odtad z wieksza juz odwaga oczekiwalem napasci dzikich. Cala ta ogromna praca i caly ten przewrot wywolane zostaly jednym tylko jedynym sladem ludzkiej stopy na piasku, gdyz do tej pory nie napotkalem zywej duszy. Na ustawicznym niepokoju zeszly mi dwa lata, utracilem wszelka radosc zycia i cala wygode, zyjac w ciaglym strachu przed podstepem i zloscia istot ludzkich. Zabezpieczywszy w opisany sposob czesc trzody, wyruszylem na poszukiwanie miejsca drugiego dla koziej kolonii. Zaznaczam tu, ze nigdy nie mialem zamiaru stworzyc trzody oswojonych lam. Bylo ich na wyspie niewiele, a przy tym nie spodziewalem sie z nich tych korzysci, jakie mi dawaly duzo latwiejsze do opanowania i mniejsze kozy. Wielce mi byly przydatne skory lam, a jedna z nich oswojona, pedzaca w mej fortecy zywot spokojny i wygodny, sprawiala mi wiele przyjemnosci, jednakze nie posunalem sie az do chowu tych zwierzat, nie majac ochoty ani na ich mieso, ani mleko. Podczas jednej z wycieczek dotarlem az do ostatniego, zachodniego kranca wyspy, gdzie dotad nie postala jeszcze moja noga. Wyszedlszy na skale, ogarnalem spojrzeniem morze. Ha! Coz to widac? zawolalem bezwiednie. Ujrzalem czolno. Przetarlszy oczy, spojrzalem ponownie. Daleko, na lsniacej plaszczyznie, dostrzeglem czarny punkt. Posiadalem w domu kilka lunet, znalezionych w skrzyniach marynarzy. Na nieszczescie nie wzialem zadnej ze soba. Wypatrywalem sobie wprost oczy, nie mogac jednak stwierdzic, czy dostrzezony przedmiot jest czolnem, czy pniem drzewa, niesionym przez wode. Nie widac go bylo z samego wybrzeza, totez zaczalem sobie samemu tlumaczyc, iz to pomylka, jednoczesnie slubujac, ze nigdy bez lunety z domu nie wyrusze. Niebawem okazalo sie jednak, iz odcisk stopy ludzkiej nie bylo to na mej wyspie zjawisko tak niezwykle, jakbym tego pragnal, i ze tylko Opatrznosc kazala mi wyladowac po tej stronie, na ktora dzicy nigdy nie zachodzili. Inaczej dawno by mnie juz byli znalezli. Kanoe ich plynace od strony kontynentu bardzo czesto szukaly ochrony w zatokach mej wyspy przed wiatrem. Procz tego ludozercy toczacy ciagle ze soba wojny miedzyplemienne przywozili tu swych jencow, zarzynali i zjadali ich. Uszedlszy niewielki kawalek drogi wybrzezem, stanalem nagle skamienialy od strasznej grozy. Nie zdolam opisac nigdy uczuc, jakich doznalem, ujrzawszy na bialym piasku mnostwo ludzkich czaszek, nog, rak i innych resztek ciala. Opodal poczernialy od dymu i ognia punkt wskazywal, gdzie plonal stos, wokolo zas niego zaglebienie w piasku swiadczylo, ze siedzieli tu dzicy przy ohydnej uczcie swojej. Okropny ten widok oszolomil mnie, tak ze zapomnialem o grozacym mi niebezpieczenstwie, mysli me skierowaly sie wylacznie na owa szatanska zbrodnie pozerania istot ludzkich. Slyszalem o ludozercach nieraz, nigdy jednakze nie znalazlem sie w poblizu tych potworow. Odwrocilem twarz, zrobilo mi sie zle ze wstretu i przez dluga chwile nie moglem przyjsc do siebie. Potem ruszylem zywo do domu. Przybywszy, zdjalem za soba drabiny i teraz dopiero odetchnalem z ulga. Czulem sie bezpieczny i powinszowalem sobie, ze w ciagu lat ostatnich umocnilem swa fortece. Jednoczesnie zas nabralem przekonania, iz dzicy uwazaja wyspe za bezludna i nie przybywaja tu na zadne poszukiwania. Mieszkajac tu juz blisko osiemnascie lat, nie natrafilem az do ostatnich czasow na slad czlowieka, totez moglem przezyc drugie tyle czasu, a nie zdolaliby mnie znalezc, chyba zebym im sie pokazal sam, ku czemu jednak nie mialem zadnej ochoty. Odraza, jaka mnie przejeli ci ludzie, i ich straszny obyczaj pozerania sie wzajem przepoily mnie jednak tak ponurym nastrojem, ze blisko przez dwa lata po owym szkaradnym widowisku nie robilem dalszych wycieczek, poprzestajac na najblizszym otoczeniu domowym, to znaczy fortecy, letnisku i zagrodzie w lesie. Nie chcac nawet zachodzic do mego czolna, postanowilem zbudowac sobie drugie. Tamtego nie moglem wyprowadzic z zatoki, nie bedac dostrzezony przez dzikich, a wiedzialem, ze wpadlszy raz w ich rece bez ratunku stracilbym zycie. Z biegiem czasu uspokoilem sie jednak i wrocilem do dawnego sposobu zycia, unikajac tylko spotkania z ludozercami. Totez strzelalem, jak moglem najrzadziej z obawy, by sie nie zdradzic i dopiero teraz w calej pelni ocenilem wartosc mej swojskiej trzody. Jesli jeszcze od czasu do czasu polowalem na dzikie kozy, to tylko za pomoca pasci i dolow, takze przez ostatnie dwa lata nie dalem ani jednego strzalu. Oczywiscie, wyruszajac z domu, zabieralem zawsze ze soba muszkiet oraz trzy pistolety zabrane z okretu. U pasa zawieszalem tez jedna z wyostrzonych swiezo szpad oraz topor, tak ze byl ze mnie maz wielce wojowniczy i niebezpieczny w spotkaniu z nieprzyjacielem. Pominawszy te srodki ostroznosci, zylem teraz spokojnie, jak przed calym zajsciem i poznalem, ze w porownaniu z wielu innymi ludzmi los moj nie jest tak zly, oraz doszedlem do wniosku, ze znikloby duzo skarg, gdybysmy swe zycie porownywali z zyciem bliznich, ktorym sie powodzi jeszcze gorzej. Przyrownujac sie do szczesliwszych, zapominamy natomiast o winnej Bogu wdziecznosci. W gruncie rzeczy nie brakowalo mi juz teraz niczego i dla rozrywki tylko zajmowalem sie tym i owym, co bym chcial pozyskac. Te slowa ostatnie dotycza jednak czasu, zanim mnie ogarnal strach przed dzikimi, gdyz potem znikl caly moj poped wynalazczy. Posrod innych, zajmowalo mnie tez pytanie, czy zdolalbym wytworzyc z jeczmienia slod, a z niego piwo. Bylo to niemal zuchwalstwem, gdyz wazniejsze od piwa mialem przed soba zadania. Przyszla mi jednak ta chetka, zgola przyznam niewykonalna, gdyz do piwowarstwa trzeba mnostwa przedmiotow, ktorych sporzadzic do tej pory nie zdolalem, jak na przyklad beczek. Calymi tygodniami usilowalem zrobic beczke, ale wszystko szlo na marne. Poza tym skadze wziac chmielu, by piwo uczynic smacznym i trwalym, a takze kotla, by je uwarzyc? Mimo to pewny jestem, ze mialbym pewnego dnia na stole piwo, gdyby nie strach przed ludozercami, gdyz powziawszy raz plan, zawsze wprowadzalem go w zycie. Teraz jednak moj zmysl wynalazczy skierowal sie w inna strone. Po calych dniach i nocach dumalem, jak by zaskoczyc dzikich przy krwawej uczcie i zniweczyc ich. Ksiazka dwa razy obszerniejsza od tej nie pomiescilaby wszystkich planow, jakie ukladalem, by dzikich pokonac lub co najmniej postrachem odpedzic ich daleko. Wszystko bylo jednakze na nic, bo jakze walczyc samemu z dwudziestoma czy trzydziestoma dzikimi, ktorzy umieli trafiac strzalami i wloczniami rownie dobrze do celu jak ja z mych muszkietow. Od czasu do czasu przychodzilo mi na mysl zakopac kilka funtow prochu w miejscu, gdzie zakladali ognisko, tak by sami przez sie ulegli zniszczeniu, ale mialem jedna zaledwie beczke prochu, totez nie moglem sie zdecydowac na taka rozrzutnosc. Poza tym nie bylem pewny skutku. Dzicy mogliby zostac tylko obrzuceni weglem i glowniami, a to nie odstraszyloby ich na pewno od wyspy. Nalezalo raczej ukryc sie w zasadzce, wziawszy trzy podwojnie nabite muszkiety i strzelac stamtad podczas ich ohydnej biesiady. Na kazdy strzal powinno by pasc dwu lub trzech, jak sadzilem, potem zas chcialem wypasc na nich z pistoletami i szpada, tak by zaden nie uszedl. Dawalo to nadzieje pokonania okolo dwudziestu dzikich. Calymi tygodniami zajmowal mnie ten plan i to tak zywo, ze mi sie po nocach snily utarczki z niezliczonymi hordami ludozercow oraz swietne nad nimi zwyciestwa. Nie poprzestajac na snuciu planow, wyszukalem w ciagu kilku dni sposobne na zasadzke miejsce, w poblizu skalistej wyzyny, skad moglem widziec przybywajace czolna dzikich. Roslo tam kilka wielkich drzew, jedno zas bylo wyprochniale. Obralem je sobie za placowke i umyslilem strzelac stad, mierzac dobrze, tak by kilku dzikich klasc za kazdym strzalem. W ponurym nastroju nabilem dwa muszkiety siekancem olowianym oraz malymi kulkami, zas strzelbe grubym srutem. Kazdy pistolet dostal cztery kule, po czym zabrawszy amunicje na dalszych szesc, czy osiem strzalow uznalem, ze jestem dostatecznie wyposazony na moja wojenna wyprawe. Kazdego ranka ruszalem w pelnym rynsztunku do mej zasadzki odleglej o jakies trzy mile angielskie w celu wygladania czolen nieprzyjacielskich. W koncu jednak znuzylo mnie to, gdyz przez dwa lub trzy miesiace nie odkrylem sladu dzikich na ladzie, ni na morzu. Przez czas trwania tych wypraw nie opuszczala mnie chetka zamordowania jakichs dwudziestu czy trzydziestu nagich dzikusow, by ich ukarac za nieludzkie postepki, nad ktorymi zreszta nie zastanawialem sie dotad powaznie. W kazdym razie dla dzikich ludozerstwo nie bylo czyms tak ohydnym jak dla mnie. Wstretny ten obyczaj odziedziczyli po przodkach i uznawali go za sluszny i zgodny z natura. Tracac ochote do codziennych marszow wywiadowczych, zaczalem tez jednoczesnie zmieniac zapatrywania na postepki dzikich oraz wlasne wojownicze plany. Zadalem sobie pytanie, jakie mam prawo sadzic tych nieswiadomych zla ludzi i mordowac ich, skoro niczym przeciw mnie samemu nie wykroczyli, a obyczaje ich nic mnie przeciez nie obchodzily. Czyliz wiem pytalem sam siebie jakim okiem patrzy Bog na czyny tych biedakow? Nie uwazaja oni ludozerstwa za grzech, a przeto sa mniej karygodni od wielu chrzescijan, ktorzy, wiedzac co grzech, dopuszczaja sie go codziennie. Zabijaja oni jencow swych jak my bydlo i jedza ich mieso jak my wolowine lub kozine, przeto nie widza w tym nic zlego. Te rozwazania doprowadzily mnie do wniosku, ze nie mialem slusznosci, zwac dzikich mordercami. Iluz chrzescijan pomordowalo jencow wojennych? Coz mnie zreszta obchodzic moglo ich wzajemne, nieludzkie postepowanie, skoro osobiscie dotad nie ponioslem krzywdy. Poki nie bylem zagrozony, nie mialem prawa wystepowac zbrojnie. Nalezalo takze wziac pod rozwage, ze przedwczesnym rozpoczeciem walki moglem sobie wielce zaszkodzic. Gdyby uszedl zywcem bodaj jeden z dzikich, donioslby o wszystkim niezawodnie swym ziomkom, tysiace ich wyladowaloby na wyspie, ja zas zginalbym bez ratunku. Jedna rzecza bylo teraz, jak i przedtem, zyc ile moznosci w ukryciu, tak by dzicy uwazali wyspe za calkiem bezludna. Zaprzestalem wiec mych marszow wywiadowczych i wykreslilem z mysli wszystko, co dotyczyc moglo zachodniego wybrzeza mej wyspy. Przewiozlem natomiast droga od wschodu na koniec ma piroge i umiescilem ja w skalistej zatoce. Tutaj nie mogli dotrzec dzicy, gdyz przeszkoda byl im prad wodny. Warunki, w ktorych teraz zylem, odwiodly mnie oczywiscie od pozytecznych wynalazkow i przedsiewziec, a cala moja uwaga poswiecona zostala wylacznie bezpieczenstwu osobistemu. Nie smiejac wbic gwozdzia, ni rozlupac kawalka drzewa z obawy by halas ten nie zdradzil mej obecnosci, radbym byl tez nie rozpalac ogniska, o widzialnym daleko slupie dymu. Prace wymagajace ognia wykonywalem przeto teraz posrod lesistej kotliny, gdziem sporzadzil ostatnie wiadome zagrodzenie dla koz. Tutaj odkrylem ku wielkiej mej radosci obszerna jaskinie, do ktorej na pewno nie mogl sie dostac zaden z dzikich. Wejscie do niej lezalo u podnoza skalnej sciany i bylbym go zgola nie odkryl, gdyby nie to, zem scial kilka pniakow, by z nich wypalic wegiel drzewny. Zanotuje tu mimochodem, na co mi byly potrzebne te wegle. Oto nie chcac rozpalac w fortecy mej ogniska dajacego dym, wypalalem tutaj zakryty lasem wegle na sposob weglarzy, w mielerzach, czyli stertach drzewa, okrytych darnina, potem zas uzywalem tego nie dymiacego juz materialu w domu do gotowania i wypieku. Nosilem te wegle w koszyku plecznym. Odkryte wejscie pobudzilo ma ciekawosc i wszedlem do wnetrza. Jaskinia byla wysoka, tak ze moglem isc wyprostowany. Po kilku jednak krokach zawrocilem i umknalem co sil. W glebokiej ciemnosci ujrzalem pare blyszczacych, wbitych we mnie oczu. Na polu nabralem jednak odwagi i powiedzialem sobie, ze istota bedaca w jaskini doznala niewatpliwie podobnego jak ja strachu. Chwycilem tedy zagiew z ogniska i ruszylem ponownie. I tym jednak razem ucieklem, bardziej jeszcze moze przerazony, albowiem uslyszalem jek, jaki wydaje czlowiek w chwili wielkiego cierpienia. Wlosy mi stanely na glowie, ale zebralem po chwili cala odwage i wznioslszy zagiew ruszylem w strone, skad jek dochodzil. Po paru krokach zobaczylem wielkiego bardzo starego kozla, ktory wydawal ostatnie tchnienie wlasnie w chwili mego nadejscia. Potracilem go z lekka noga, chcac wiedziec, czy nie da sie wypedzic z jaskini. Uczynil ruch jakby chcial wstac, ale padl zaraz bezsilny. Przyszedlszy z przerazenia do siebie, rozejrzalem sie wokolo. Jaskinia byla mala i bardzo nieksztaltna. Wysokosc jej, znaczna u wejscia, malala ku tylowi nagle, tak ze posuwac sie moglem tylko na czworakach. Dalem wiec na razie pokoj, postanowiwszy jednak zbadac rzecz nazajutrz dokladniej. Zaopatrzylem sie w tym celu w szesc wielkich swiec, jakie sporzadzalem teraz z loju koziego i klakow. Krzesiwo stanowil zamek jednego z muszkietow napelniony hubka zbutwialego drzewa. Wyposazony tak wszedlem do jaskini, co nie bylo sprawa blaha, gdyz nie wiedzialem, co mnie tam czeka w ciemnosci. Niskie przejscie mialo okolo dziesieciu metrow dlugosci, po czym sklepienie wznosilo sie na jakies dwadziescia stop. Widok, jaki mnie tu uderzyl, byl czyms, czego, zaprawde, nie widzialem w zyciu. Swiatlo mych swiec odbijaly tysiackrotnie sciany okryte, sam nie wiedzialem czym, klejnotami, diamentami czy zlotem. Wnetrze lsnilo takim blaskiem, ze trudno bylo uwierzyc, iz patrze na rzeczywistosc, a nie snie. Ziemie pokrywal sypki, suchy piasek, nigdzie sladu wilgoci nie dostrzeglem, a przy tym grota wolna byla calkiem od brzydkich stworzen, jakie chetnie przebywaja w miejscach ciemnych. Jedyna strona ujemna bylo niskie przejscie, ale wzmagalo to bardzo bezpieczenstwo tej kryjowki. Uradowany wielce odkryciem postanowilem przeniesc tu niezwlocznie wszystkie najcenniejsze przedmioty. Przede wszystkim szlo mi o proch, dwie strzelby i trzy muszkiety. Pierwszego rodzaju broni posiadalem trzy sztuki, drugiego zas osiem. Piec muszkietow stalo na rusztowaniach przy strzelnicach fortecy i byly w kazdej chwili gotowe do strzalu. Przy tej sposobnosci otwarlem beczke z przemoczonym prochem i przekonalem sie, ze woda dotarla tylko na kilka cali w glab, zas reszta pozostala nietknieta. W ten sposob zapas moj wzrosl znowu o szescdziesiat funtow. Przenioslem cala amunicje do nowej jaskini, zostawiajac w fortecy tylko trzy funty na nieprzewidziany wypadek. Bylem teraz czyms w rodzaju olbrzymow zamierzchlych czasow, ktorzy mieszkali w przepastnych jamach i dziurach skalnych, gdzie nikt sie do nich zblizyc nie mogl. Nawet pieciuset dzikich nie znalazloby mnie tutaj, zas w razie odkrycia nie mieliby oni sposobu napasci wykonac. Stary koziol zdechl dnia nastepnego, ja zas pogrzebalem go na miejscu. Zblizyl sie dwudziesty trzeci rok mego pobytu na wyspie. Nawyklem do tego zycia zupelnie i nie przerazalo mnie juz, ze dokonam tu zycia w samotnosci, kladac sie, jak stary koziol, na smierc w glebi jaskini. Jedno mi tylko macilo spokoj, to jest strach przed dzikimi. W wolnych chwilach pozwalalem sobie na rozne rozrywki i zarty. Wspomnialem juz, ze moj Pol umial mowic. Paplanina tej papugi sprawiala mi wielka przyjemnosc. Byla mi ona przez lat dwadziescia szesc wierna towarzyszka i zyc by mogla pewnie dluzej jeszcze, gdyz slyszalem wielokrotnie w Brazylii, ze nieraz papugi zyja do stu lat. Poczciwy moj pies dochowal mi przez lat szesnascie wiernosci, po czym zdechl z upadku sil, ja zas niejednokrotnie oplakiwalem jego utrate. Mowilem juz o kotach moich. Trzymalem tylko dwa oswojone w domu, nie dopuszczajac do siebie gromady dzikich. Koty te sprawialy mi rowniez duzo uciechy. Procz lamy mialem w obejsciu wewnetrznym takze kilka koz. Zywilem je z reki, one zas odwdzieczaly mi sie wielka przyjaznia i przybiegaly na zawolanie, skaczac wesolo. Oswoilem potem jeszcze kilka papug, ale chociaz umialy wymawiac me imie, nie byly tak pojetne, jak stary moj Pol. Przyczyne stanowila moze ta okolicznosc, ze nie zajmowalem sie nimi tak troskliwie i wytrwale. Do mych zwierzat domowych zaliczalem tez kilka kurek wodnych. Zlapalem je na wybrzezu, podcialem im skrzydla i puscilem w obreb palisady. Niebawem jednak rozmnozyly sie tak bardzo, ze musialem wypuscic stado na zewnatrz. Porobily sobie gniazda w galeziach mlodego lasu, ktorym, jak wiadomo, otoczylem ma siedzibe, a wesoly ich swiergot i skoki radowaly mnie czesto. Zycie na wyspie moglbym byl tedy nazwac szczesliwym i spokojnym, gdyby nie strach przed ludozercami. Bog mial jednak co do mnie swe zamiary i okazal dowodnie na mym przykladzie, jak to ludzie nie zdaja sobie sprawy, iz nieraz jedynym ich wyzwoleniem i srodkiem ratunku jest to wlasnie, czego sie boja najbardziej i co uwazaja za ostatnie nieszczescie. Moglbym zlozyc na to liczne dowody z przezyc wlasnych, jednakze nic nie daje lepszego stwierdzenia, jak wydarzenia zaszle w ostatnich latach mego pobytu na wyspie. Nadszedl grudzien dwudziestego trzeciego roku mego wygnania, wlasnie dojrzalo zboze i mialem sie wziac do zniw. Wstalem pewnego dnia przed switem jeszcze i wyruszylem na moje pole. Uszedlszy jednakze maly kawalek drogi zobaczylem dym na wybrzezu, w odleglosci jakichs dwu mil angielskich. Oczywiscie wyladowali dzicy i to tym razem na mojej stronie wyspy. Stalem przez chwile skamienialy ze strachu, potem zas wrocilem pedem do fortecy. Wyciagnalem drabiny, przysposobilem wszystko do obrony, nabilem muszkiety i pistolety i postanowilem stawiac opor do ostatniego tchnienia. Nie zaniedbalem tez polecic sie opiece nieba i blagalem Boga, by mi nie dal wpasc w rece barbarzyncow. Siedzialem przez dwie godziny w fortecy, czekajac napadu, potem wziela mnie ochota ruszyc na wywiad do obozu nieprzyjaciela. Nie mogac nikogo wyslac, trapiony ciekawoscia, wylazlem po drabinie na szczyt mej gory, polozylem sie na brzuchu i skierowalem lunete na wybrzeze. Wokolo ognia siedzialo dziewieciu dzikusow i to nie w celu grzania sie, ale po to, by urzadzic sobie ohydna uczte z ofiar, ktore przywlekli ze soba. Opodal lezaly wyciagniete na piasku dwa kanoe, ze zas byl wlasnie odplyw, sadzilem, iz dzicy czekaja na przyplyw, by odplynac. Wzburzyl mnie wielce widok straszliwych ludozercow w takiej bliskosci mego osiedla, przekonawszy sie jednak, ze moga wyladowac tylko w czasie niskiego stanu wody, powiedzialem sobie, iz w porze stanu wysokiego i panujacego przy nim pradu nic mi z ich strony nie zagraza, o ile, naturalnie, nie wyladuja przedtem. Przewidywanie moje bylo sluszne. Zaledwie nastal prad zachodni i woda zaczela sie podnosic, dzicy zepchneli co predzej swe pirogi w morze i odplyneli. Przedtem jednakze wykonali taniec, ktory obserwowalem najdokladniej przez lunete. Byli oni calkiem nadzy i nie mieli ni strzepka odziezy na ciele. Gdy tylko opuscili wyspe, zsunalem sie po skale do fortecy, wzialem na plecy dwa muszkiety, zatknalem za pas dwa pistolety, przypasalem szpade i ruszylem spiesznie w strone skalistych wzgorz, gdzie po raz pierwszy widzialem slady dzikich. Po dwugodzinnym marszu przekonalem sie po roznych znakach, ze na wyspie wyladowaly jeszcze trzy dalsze czolna, po chwili zas dostrzeglem je istotnie w dali, na widnokregu, jak zmierzaly ku ladowi. Widok ten odebral mi otuche, a przerazenie me wzroslo jeszcze, gdym zobaczyl szkaradne szczatki uczty, krew, kosci i inne resztki cial ludzkich, pozartych tu w radosnym upojeniu. Rozgorzalem ponownie gniewem na tych obrzydlych barbarzyncow i postanowilem wytropic bez litosci zaloge pierwszego czolna, jakie tu wyladuje. Dzicy nie odwiedzali widac wyspy zbyt czesto, gdyz przez nastepnych pietnascie miesiecy nie odkrylem nigdzie ich sladu. Pora deszczowa czynila tez niemozliwym taki przyjazd, mimo to jednak zylem w ciaglej obawie napadu, co dowodzi, ze niebezpieczenstwo spodziewane jest stokroc gorsze od rzeczywistego. Po calych dniach i nocach knulem plany mordercze, tracac na tym czas, ktory moglem spozytkowac znacznie lepiej. Szlo mi o najlepszy sposob podejscia ludozercow za nastepna ich bytnoscia, zwlaszcza gdyby znowu przybyli w dwu oddzialach. Zapomnialem przy tym calkiem, ze chcac uniknac zdrady, bede musial mordowac jeden po drugim kazdy przybywajacy tu oddzial, tak by z wiescia nie wrocil nikt, a w ten sposob stane sie z czasem morderca nierownie gorszym od tych nieswiadomych pogan. Na takich rozmyslaniach i obawach uplynal mi rok i trzy miesiace, a dzikich nie bylo ni sladu, chociaz zachodzila mozliwosc, ze laduja i to nieraz w miejscach mi nieznanych. Musze tu opowiedziec pewne wydarzenie, ktore na czas pewien odwrocilo mysli moje od dzikich. Dnia 16 maja (jak wskazywal starannie prowadzony moj kalendarz) szalala od samego rana straszliwa burza z grzmotami i piorunami, a noc byla tak okropna, ze podobnej nie przezylem chyba jeszcze. Siedzialem do pozna, czytajac Biblie przy swietle malej lampki, gdy nagle z ogromnym zdumieniem poslyszalem od strony morza strzal armatni. Zerwawszy sie, wybieglem co predzej po drabinie na szczyt mej gory i zaraz zobaczylem na morzu blysk drugiego strzalu, po czym w ciagu minuty nadplynal huk od strony, gdzie prad swego czasu uniosl ma lodke na pelne morze. Byly to niewatpliwie sygnaly okretu w niebezpieczenstwie, ktory wzywal w ten sposob na pomoc jakiegos towarzysza swego. Zebralem co predzej ile moglem suchego drzewa i rozpalilem ognisko, gdyz, chociaz nie moglem pomoc zalodze, powzialem nadzieje, ze sam uzyskam pomoc marynarzy. Plomienie buchnely wysoko i dostrzezono je widac z pokladu, gdyz zaraz buchnal strzal trzeci, potem dalsze, a wszystkie z tej samej strony. Przez cala noc podtrzymywalem ogien, gdy sie zas rozjasnilo, zobaczylem daleko na morzu jakis ciemny przedmiot, jednakze nie moglem nawet przez lunete rozpoznac, czy jest to okret ozaglowany i plynacy, czy tez rozbitek. Wziawszy strzelbe, ruszylem spiesznie na poludniowe wybrzeze wyspy ku rafie, gdzie mnie ongis porwal prad. Rozpogodzilo sie tymczasem calkiem i ujrzalem z bolescia kadlub rozbitego okretu, tkwiacy na tych samych skalach, od ktorych mnie zawrocil z powrotem ku wyspie prad okrezny. To, co dla mnie bylo ocaleniem, to przyprawilo tych zeglarzy o zgube. Dostrzeglszy przedtem wyspe, mogliby pewnie doplynac tu lodziami. Jak wzrok siegal, nie bylo nigdzie czolna na morzu, ni u wybrzeza. Zeglarze musieli przeto zginac w ciagu nocy, albo tez zabrani zostali przez ten drugi okret, do ktorego skierowane byly sygnaly ratunkowe. Ponadto mogl ich porwac z lodziami prad i uniesc jak mnie na pelne morze, gdzie ich czekala dluga meka smierci glodowej. Mysli te wyciskaly mi gorzkie lzy z oczu. Ach! zawolalem. Czemuz to zgineli wszyscy? Dlaczegoz bodaj jeden nie uszedl calo i nie doplynal tu, by mi zostac towarzyszem i powiernikiem, ktoremu moglbym otworzyc serce swoje? Ogarnela mnie nieznana dotad, potezna tesknota za ludzmi i bol samotnosci. Bodaj jeden! Tylko jeden chocby! wolalem tysiac moze razy, zalamujac rece. Inaczej jednak postanowily losy i az do ostatniej chwili mego pobytu na wyspie nie dowiedzialem sie, czy cala zaloga rozbitego okretu poniosla smierc, czy tez moze czesc jej znalazla ocalenie. Po kilku dniach ujrzalem z bolescia cialo mlodego marynarza, niesione ku wybrzezu. Mial tylko krotkie, plocienne spodnie i koszule, tak ze nie moglem rozpoznac jego narodowosci. W kieszeniach znalazlem dwie zlote monety oraz fajke, ktora mnie ucieszyla znacznie bardziej niz pieniadze. Okret osiadl na skalach tak daleko, ze przez kilka dni nie moglem sie zdecydowac, by jechac tam, znalem juz bowiem z doswiadczenia niebezpieczenstwa zeglowania po tych wodach. Nie opuszczala mnie jednak mysl, ze moga sie tam znajdywac zywe istoty, ktore bez mej pomocy zgina marnie, zas w razie ocalenia beda mi pozadanymi towarzyszami. Pod wplywem tych rozwazan, poleciwszy sie Bogu, przysposobilem moj stateczek do drogi. Wzialem sporo chleba, duzy dzban wody, kosz rodzynkow, kompas, drugi dzban koziego mleka i duzy ser. Potem oddawszy sie raz jeszcze bozej opiece odbilem od brzegu. Wiatr mi sprzyjal i po trzygodzinnej jezdzie dotarlem do rozbitego okretu, ktory, sadzac wedle budowy, musial byc pochodzenia hiszpanskiego. Tkwil wcisniety pomiedzy dwie rafy. Czesc tylna zniszczyly juz fale, a z masztow pozostaly tylko niskie pniaki. Dziob przedni, lewa i przednia burta byly jeszcze cale. Gdym sie zblizyl do okretu, wyskoczyl na poklad pies i zaczal na moj widok szczekac i skomlec. Zawolalem nan, on zas skoczyl bez wahania w wode, podplynal, ja zas wciagnalem go do czolna. Byl na wpol tylko zywy z wycienczenia. Dalem mu chleba, ktory pozarl chciwie, potem zas wody, ktora jal pic tak gwaltownie, ze bylby chyba pekl, gdybym mu nie odebral wody. Przymocowalem ma piroge do kadluba i wszedlem na poklad. Straszny mnie uderzyl widok. Zobaczylem dwu utopionych marynarzy, zwartych w uscisku, co swiadczylo, ze statek musial sie znajdowac podczas burzy dluzszy czas pod woda. Procz psa nie bylo zywej istoty na calym okrecie, poza tym wszystkie towary, o ile zdolalem stwierdzic, zostaly zniszczone przez wode morska. Pod pokladem znalazlem duzo beczek prawdopodobnie ze spirytusem i winem, ale byly zbyt wielkie, by sie do nich zabrac. Zabralem dwie skrzynie marynarskie, nie badajac ich zawartosci. Lup moj bylby niezawodnie znaczny, gdyby miast tylnej czesci, czesc przednia ulegla zniszczeniu. Sadzac wedle tego, co zawieraly skrzynie marynarzy, okret wiozl wielkie bogactwa i dazyl prawdopodobnie z Buenos Aires do Hawany, stamtad zas do Hiszpanii. Procz skrzyn wzialem mala barylke wina. W kajucie znalazlem kilka muszkietow i duzy rog pelen prochu, ktory zabralem, zostawiajac muszkiety. Posiadlem dalej szufle do ognia oraz kilka miedzianych kociolkow i dzbanow. Z tym lupem ruszylem do domu, poniewaz zas prad zmierzal ku wyspie, dotarlem szczesliwie, choc smiertelnie znuzony, do wybrzeza na godzine przed zapadnieciem nocy. Przenocowawszy w czolnie, wynioslem na lad pozyskane przedmioty. W jednej ze skrzyn znalazlem piekne puzderko skorzane. Zawieralo flaszki krysztalowe z napojami spirytusowymi, zamkniete srebrnymi kapslami. Znalazlem tu dalej kilka doskonalych koszul, kilka tuzinow bialych chustek do nosa oraz pstrych szalikow, trzy woreczki zlotych monet w sumie okolo tysiaca stu reali, szesc zawinietych w papier zlotych dublonow oraz kilka sztabek zlota lacznej wagi jednego funta. Druga skrzynka zawierala troche odziezy malej wartosci i trzy flaszki doskonalego prochu. Lup mej wyprawy byl tedy maly, zwlaszcza ze pieniadze uwazalem za cos jak piasek pod stopami i oddalbym je za kilka par dobrych ponczoch i trzewikow. Zabralem co prawda trzewiki utopionym marynarzom i znalazlem jeszcze jedna pare w skrzyni, ale nie byly one dobre i uzyteczne dla mnie. Obok trzewikow znalazlem w ostatniej skrzyni jeszcze woreczek z piecdziesiecioma realami. Przenioslem te rzeczy do swej jaskini, gdzie zloto musialo czekac chwili powrotu do ojczyzny, by mi byc w ogole uzyteczne. Potem umiescilem piroge w dawnym porcie i zabezpieczylem ja tam. W fortecy mojej nic nie zaszlo tymczasem, poniewaz zas rozbity okret nie przedstawial dla mnie juz nic ciekawego, przeto przestalem o nim myslec i wrocilem do zwyklych zajec domowych. Minely dlugie miesiace, w ciagu ktorych po prostu nawyklem do tego stanu wytrwalej czujnosci, nie zaniedbujac jednak niczego dla ochrony przed dzikimi. Mimo wszystko przerazilo mnie wielce, gdym pewnego dnia zobaczyl az piec kanoe na wybrzezu, po mojej stronie wyspy. Wszystkie byly puste i daremnie rozgladalem sie za ludozercami. Strach byl uzasadniony zupelnie, gdyz kazde czolno moglo pomiescic czterech do szesciu ludzi, a przeto mialem tuz pod bokiem dwudziestu lub trzydziestu nieprzyjaciol. Zaklopotany wielce, jak sobie dam rade z ta banda, przysposobilem ma fortece do obrony w sposob juz opisywany i przesiedzialem tu czas dlugi, nie wiedzac dobrze, co poczac. Czekalem i nadsluchiwalem przez pare godzin, nie doczekawszy sie jednak niczego, oparlem muszkiety o skale tuz pod drabina, wyszedlem na wierzch gory i spojrzalem ku wybrzezu. Przez lunete naliczylem trzydziestu dzikich. Rozpalili wielkie ognisko i tanczyli wokolo niego skaczac i wykonujac barbarzynskie ruchy. Patrzylem, a serce mi bilo gwaltownie. Niedlugo dzicy przywlekli z czolen dwie ofiary, ktore mialy byc zarzniete. Jeden z jencow padl zaraz razony ciosem maczugi, czy drewnianego miecza, a trzej dzicy rzucili sie nan, krojac na czesci i przysposabiajac zen pieczen. Drugi jeniec stal nieco z boku, czekajac swej kolei. Zdjeto z biedaka wiezy i nie zwracano nan uwagi, tak jakby nie przypuszczano, ze ma ochote zyc dalej. Bylo tak jednak, gdyz nagle, korzystajac z chwili, porwal sie i jal uciekac z nieopisana szybkoscia wprost ku mojej fortecy. W pierwszej chwili uczulem wielki strach. Coz mialem poczac, gdyby cala czereda ruszyla za zbiegiem? Opanowawszy sie jednak, pozostalem na stanowisku i odetchnalem zaraz z ulga zobaczywszy, ze tylko trzech dzikich goni uciekajacego. Za chwile nabralem otuchy, zbieg byl bowiem duzo zwinniejszy od przesladowcow i gdyby wytrzymal bodaj przez kwadrans jeszcze, musial sie ocalic. Pomiedzy biegnacymi a moja forteca wila sie rzeczka, ktora mi sluzyla za przystan, ile razy zwozilem towary z okretu. Zbieg musial ja przebyc wplaw, by nie zostac schwytany. Dopadlszy brzegu, skoczyl bez namyslu w wode, mimo ze byla wezbrana skutkiem przyplywu i dawszy okolo trzydziestu pchniec wylazl na przeciwlegly brzeg, po czym jal zmykac dalej z ta sama szybkoscia. Zauwazylem, ze sposrod trzech dzikich dwu tylko umialo plywac. Trzeci zostal na brzegu, przyjrzal sie plynacym towarzyszom, a potem zawrocil z wolna ku wybrzezu morskiemu. Dwaj ludozercy spisywali sie dzielnie, ale zuzyli na przebycie rzeki dwa razy tyle czasu co zbieg. Patrzylem na to wszystko i nagle przyszlo mi na mysl, ze ratujac zycie tego biedaka, moge sobie pozyskac sluge i towarzysza, co zdawalo sie byc nawet zrzadzeniem Opatrznosci. Zbieglem tedy spiesznie na dol, chwycilem oparte o skale muszkiety i ruszylem co sil naprzeciw zbiega. Droga wiodla w dol ze wzgorza, przeto w ciagu kilku minut zdolalem oddzielic soba sciganego od pogoni. Krzyknalem zbiegowi kilka wyrazow i jalem czynic gesty przyjacielskie, gdyz wiedzialem, ze samych slow nie zrozumie, co go jednak przerazilo wyraznie gorzej jeszcze od wrogow, ktorzy tymczasem nadbiegli. Chwyciwszy muszkiet za lufe obalilem jednego z nich ciosem w glowe. Kula bylaby go pierwej dosiegla, ale chcialem uniknac huku, ktory mogl zwabic reszte bandy. Nie bralem pod uwage, ze dzieli mnie znaczna odleglosc od miejsca, gdzie ucztuja, wiec ani strzalu slyszec, ani dymu widziec nie moga. Drugi dzikus przystanal przerazony upadkiem towarzysza. Gdy zas podbieglem ku niemu, polozyl strzale na cieciwie luku. Nie mialem innego wyjscia, jak strzelic, gdyz trafilby mnie niezawodnie. Zabilem go na miejscu. Biedny zbieg patrzyl ze strachem, jak w jednej chwili zalatwilem sie z jego obu wrogami i sadzil niezawodnie, ze teraz kolej na niego. Krzyknalem nan ponownie i zachecilem gestami, by sie zblizyl. Zrozumial dobrze, podszedl pare krokow, ale przystanal znowu drzac na calym ciele. Pewny byl, ze zostanie wziety w niewole i zabity jak tamci. Dawalem mu znaki przyjacielskie, jakie tylko wymyslic bylem w stanie, on zas zblizal sie z wolna, stajac co krok, potem zas uklakl pokornie, dziekujac w ten sposob za uratowanie zycia. Usmiechnalem sie don i polecilem przyjsc calkiem blisko. Uczynil to na koniec, uklakl przede mna i ujawszy ma stope, postawil sobie na karku, co znaczylo, ze chce byc odtad mym sluga i niewolnikiem. Podnioslem go, objalem i zaczalem glaskac, slowem na wszelkie sposoby staralem sie przekonac go o mych przyjacielskich uczuciach. Czekala mnie jednak inna jeszcze robota. Dzikus zwalony na ziemie ciosem kolby zaczal sie poruszac, gdyz byl tylko ogluszony. Pokazalem go memu ocalonemu, ten zas wyrzekl pare slow. Co prawda, nie zrozumialem ich, ale wzruszyly mnie one bardzo, albowiem byly to pierwsze od lat dwudziestu pieciu slowa ludzkie, jakie uslyszalem. Nie stalo jednak czasu na rozmyslania, gdyz dzikus usiadl i zaczal sie rozgladac tak groznie wokolo, ze biedny zbieg znowu zaczal drzec. Wymierzylem don z drugiego muszkietu, ale ocalony zaczal mi dawac znaki, bym mu pozyczyl mej szpady. Chwyciwszy ja, przyskoczyl do nieprzyjaciela i jednym cieciem odrabal mu glowe. Zdziwilo mnie to wielce, gdyz sadzilem, ze moj protegowany nie mial dotad w reku broni siecznej, z wyjatkiem chyba drewnianego miecza, o czym juz wspomnialem. Potem jednakze dowiedzialem sie, ze owe drewniane miecze dzikich sa tak twarde, ostre i ciezkie, iz mozna nimi odcinac rece, nogi i glowy nawet za jednym ciosem. Dokonawszy tego, wrocil do mnie moj protegowany usmiechniety tryumfalnie i polozyl mi u nog bron oraz glowe nieprzyjaciela. Nie mogl pojac, jak zdolalem z takiej odleglosci bez luku zabic napastnika i poprosil gestami, bym mu go pozwolil obejrzec. Skinalem glowa, on zas podbieglszy do zabitego zaczal go obracac, zdumiony kragla rana posrodku piersi, w ktorej nie tkwila strzala. Zabral luk i strzaly nieprzyjaciela i wrocil do mnie, ja zas obrocilem sie w zamiarze wracania do fortecy, dawszy mu przedtem do poznania, ze ma isc ze mna, oraz ze niedlugo mozemy miec na karku cala bande napastnikow. Dziki spytal mnie gestami, czy ma pogrzebac ciala zabitych, by inni ich nie zobaczyli. Pochwalilem go skinieniem, on zas wzial sie zaraz do roboty. Nieslychanie szybko wykopal rekami w ziemi dwie dziury i zagrzebal w nich zwloki, tak ze caly obrzadek nie potrwal dluzej nad kwadrans. Zaprowadzilem mego protegowanego do domu, to znaczy na razie nie do fortecy, ale do nowej mojej jaskini w glebi wyspy. Tutaj dalem mu chleba, peczek rodzynkow i dzbanek wody. Rzucil sie lapczywie na chlodny napoj, potem zas na pozywienie, z czego wywnioskowalem, ze musial dlugo poscic. Gdy sie orzezwil, wskazalem mu legowisko ze slomy ryzowej i kocow, dajac gestami polecenie, by spoczal. Usluchal natychmiast i zaraz zapadl w gleboki sen. Moglem sie teraz dokladnie przypatrzyc memu towarzyszowi. Byl to piekny, okazaly mezczyzna, o czlonkach silnych i elastycznych, niezbyt rosly, ale harmonijnie zbudowany, w wieku okolo lat dwudziestu szesciu. Wyraz twarzy jego nie byl wcale dziki, ani zuchwaly, przeciwnie, nawet szczery, smialy i meski, zas usmiech, jaki przedtem juz dostrzeglem, swiadczyl o serdecznosci godnej kazdego cywilizowanego Europejczyka. Wlosy mial dlugie i czarne, ale nie welniste, jak Murzyn, czolo szerokie i wysokie, zas oczy wielkie i ogniste. Nade wszystko spodobala mi sie piekna, ciemnooliwkowa barwa jego skory. Twarz byla kragla, nos cienki, nie zas szeroki, jak u Afrykanina, zas spomiedzy ksztaltnych warg blyskaly zeby przypominajace kosc sloniowa. Podczas jego snu wyszedlem w zagrodzenie, by wydoic kozy, ale w niespelna pol godziny wybiegl z jaskini, spostrzeglszy mnie zblizyl sie szybko i legl przede mna na ziemi, usilujac mi wyrazic na wszelkie sposoby swa wdziecznosc, pokore i gotowosc do uslug. W koncu postawil sobie znowu na karku ma stope, tak ze nabralem pewnosci, iz pragnie sluzyc wiernie do konca zycia. Rozumialem wieksza czesc jego gestow i staralem sie ze swej strony zapewnic go o mej zyczliwosci. Potem zaczalem do niego mowic powoli i wyraznie. Nasamprzod wyjasnilem mu, ze bedzie odtad nosil imie Pietaszek, poniewaz w piatek nastapilo jego ocalenie. Potem nauczylem go slowa pan, dajac do zrozumienia, ze tak mnie ma zwac, w koncu zas poznal slowa tak i nie i pojal szybko ich znaczenie. Nastepnie wzialem garnek z mlekiem i pokazawszy mu jak maczam w nim chleb i jem, polecilem mu zrobic to samo. Usluchal zaraz i zaczal wyslawiac gestami uniesienia dobroc tego jadla. Spedzilem z nim w jaskini noc, zas o swicie ruszylismy do domu, przy czym dalem mu do zrozumienia, ze otrzyma podobna do mojej odziez, gdyz byl dotad goly zupelnie. Gdysmy mijali miejsce pogrzebania obu zabitych, Pietaszek spytal mnie gestami, czy by nie nalezalo wykopac cial i pozrec ich. Przypuszczenie to napelnilo mnie taka odraza, zem nan napadl rozgniewany, starajac sie wyjasnic, jak hanbiacym i przeciwnym naturze jest ludozerstwo. Jednoczesnie rozkazalem mu isc za soba, co tez uczynil z wielka pokora i ulegloscia. Wyprowadzilem go na szczyt wzgorza celem zobaczenia, czy dzicy sa jeszcze na wyspie. Przez lunete rozpoznalem wyraznie miejsce, gdzie ucztowali, ale czolen nie bylo nigdzie, przeto oczywiscie odplyneli, nie troszczac sie o swych dwu towarzyszy i jenca. Nie poprzestalem na tym odkryciu, nabrawszy bowiem odwagi, uczulem tez ciekawosc. Dalem Pietaszkowi szpade, kazalem mu wziac luk i strzaly jednego z zabitych, czym umial sie doskonale poslugiwac, oraz zawiesilem mu przez plecy jeden muszkiet. Sam wzialem dwa muszkiety i tak uzbrojeni wyruszylismy w droge ku wybrzezu. Przysposobiony bylem na wstretny widok, to jednak, com zobaczyl jako resztki uczty ludozercow, odebralo mi niemal przytomnosc. Natomiast Pietaszek pozostal obojetny, uwazajac wszystko za rzecz calkiem naturalna. Wybrzeze pokrywaly ludzkie kosci, bialy piasek przesiakniety byl krwia, a wszedzie lezaly spore kawaly miesa nadgryzione i na poly zweglone. Zobaczylem trzy czaszki, piec rak oraz kosci z trzech czy czterech nog i inne szczatki ludzkich cial. Pietaszek objasnil mnie gestami, ze dzicy przywiezli tu czterech jencow, by ich zjesc. Trzech dostarczylo miesa na uczte, czwartym zas byl on sam. Na pobliskim ladzie stalym odbyla sie wielka bitwa pomiedzy jego szczepem a sasiednim, Pietaszek i wielu innych popadli w niewole, a jencow rozwiezli zwyciezcy w rozne odlegle strony w celu pozarcia ku czci zwycieskiej bitwy. Kazalem mu zebrac straszne szczatki na jedna kupe, nalozyc drzewa i rozpalic wielkie ognisko, by zetlaly na popiol. Spostrzeglem niestety, ze patrzyl na te ochlapy z pewnym lakomstwem i chetnie by byl polknal kawalek, gdyz sam zaliczal sie tez do ludozercow. Okazalem jednakowoz takie oburzenie, ze pokonal chetke i szybko spelnil moj rozkaz. Dalem mu do poznania, iz go zabije natychmiast za najlzejsza oznake instynktu ludozerczego. Oczysciwszy to miejsce powrocilismy do mej fortecy i tu zabralem sie zaraz do przeobrazenia Pietaszka zewnetrznie przynajmniej w nowego czlowieka. Dalem mu krotkie, plocienne spodnie, zabrane z drugiego okretu, a po malej poprawce byly nan zupelnie dobre. Potem uszylem kaftan z kozich skor, co mi poszlo dobrze, gdyz z biegiem lat wyuczylem sie porzadnie krawiectwa. Na koniec ofiarowalem mu czapke ze skory zajeczej, lekka, elegancka i nadzwyczaj modna. Pietaszka radowalo wielce, ze jest ubrany, jak sam jego pan. Co prawda odziez ta zawadzala mu z poczatku, nie mogl sobie dac rady ze spodniami, zas rekawy kaftana obcieraly mu skore na ramionach i pod pachami. Rychlo jednak ustaly te niedomagania i ubranie stalo mu sie rownie jak mnie niezbedne. Dnia nastepnego wystawilem pomiedzy obu walami maly namiot na mieszkanie dla Pietaszka. Jak wspominalem, otwor w skale wychodzil na to wlasnie miejsce. Teraz zamknalem go drzwiami otwieranymi z wnetrza, tak ze Pietaszek nie mogl sie wbrew mej woli tam dostac. Krag, otoczony pierwsza palisada, mial teraz nakrycie z pni i grubej warstwy slomy ryzowej, zas otwor na drabine przeznaczony zamykala ciezka spadajaca klapa. Poza tym kazdego wieczoru zabieralem wszystka bron do wnetrza. Pietaszek byl to dzikus o nieznanym mi zgola usposobieniu i bylbym bardzo nierozsadny, zaniedbujac srodkow bezpieczenstwa i ufajac mu lekkomyslnie. Okazalo sie to potem zbyteczne, gdyz w Pietaszku pozyskalem przyjaciela wiernego, uczciwego i oddanego zupelnie. Nie mial on zadnych zachcianek, nie byl opryskliwy, niechetny czy zuchwaly, przeciwnie, zawsze okazywal pogode, usluznosc i posluszenstwo bezwzgledne. Pokochal mnie z calego serca jak syn ojca i w razie potrzeby oddalby byl chetnie za mnie wlasne zycie. Totez niedlugo zaniechalem wszelkich ostroznosci i zamieszkalismy wspolnie pod jednym dachem. Uczylem go z wielkim upodobaniem, chcac zen miec nie tylko milego, ale takze uzytecznego towarzysza. Przede wszystkim musialem wpoic mu znajomosc mego jezyka dla szybkiej wymiany mysli. Sluchal bacznie mych slow, a ile razy je tak wyraznie powtorzyl, zem go mogl zrozumiec, radowal sie jak dziecko. Zycie nabralo teraz dla mnie nowej wartosci, uczulem sie na wyspie jak we wlasnym domu i gdyby nie strach przed dzikimi, chetnie bylbym sie zgodzil pozostac tu do ostatniej chwili zycia. Po kilku dniach zabralem Pietaszka na polowanie. Pragnalem bardzo odzwyczaic go co predzej od ludozerczych sklonnosci i dac pokosztowac innej strawy. Po krotkiej wedrowce przez las wysledzilem dzika koze, lezaca wraz z dwoma kozletami w cieniu drzewa. Chwycilem Pietaszka za ramie i zatrzymalem w miejscu. Stoj! Badz cicho! szepnalem, dajac znak, by sie nie ruszal. Potem wymierzylem, dalem strzal i jedno kozle leglo niezywe. Biedny moj Pietaszek omal nie padl na ziemie z przerazenia. Widzial juz, jak zabilem dzikiego, ale nie mial wyobrazenia, w jaki sie to stalo sposob. Nie patrzac na zabite kozle, rozpial kaftan i zaczal sie obmacywac wszedzie, chcac zbadac, czy jest ranny. Byl pewny w tej chwili, ze chcialem go zabic. Padl przede mna potem, objal me kolana i zaczal wykrzykiwac mnostwo niezrozumialych slow, z czego wywnioskowalem, ze mnie blaga o darowanie zycia. Udalo mi sie rychlo przekonac go, ze mu nie chce uczynic krzywdy, wzialem go za reke, rozesmialem sie, potem wskazujac zabite jagnie rozkazalem, by je przyniosl. Usluchal, a podczas gdy ogladal zdumiony zwierzyne, nabilem strzelbe ponownie. Po chwili spostrzeglem na drzewie wielkiego ptaka w rodzaju jastrzebia. Dalem Pietaszkowi do zrozumienia, co zamierzam, wskazalem mu strzelbe, potem ptaka, a potem trawe pod drzewem, wyrazajac tym, ze ptak tam spadnie. Potem wymierzylem, oddalem strzal i ptak spadl. Pietaszkiem ponownie owladnal strach i wieksze jeszcze niz przedtem zdumienie. Nie widzac, jak nabijalem strzelbe, sadzil, ze miesci w sobie niewyczerpane zrodlo zniszczenia i smierci, zabijajac ciagle na kazda odleglosc ludzi, zwierzeta i ptaki. Dlugo nie mogl pozbyc sie tego zabobonu i omal nie oddawal czci boskiej mojej strzelbie. Nie smial jej dotknac przez kilka dni, a gdy byl z nia sam na sam, trzymal sie w pelnej szacunku odleglosci i przemawial jak najgrzeczniej, w tym celu, jak sie potem dowiedzialem, by w niej wzbudzic litosc i ublagac, by go nie zabijala. Gdy sie troche uspokoil, kazalem mu przyniesc ptaka. Byl to nie jastrzab, lecz papuga, zyla jeszcze i trzepotala sie, tak ze nie mogl jej zaraz wziac w reke. To mi pozwolilo nabic niepostrzezenie strzelbe po raz trzeci. Nie nadarzyl sie jednak zaden nowy cel, zabralismy przeto do domu kozle, z ktorego przyrzadzilem doskonala zupe. Skosztowalem i podalem miske Pietaszkowi, ktory ja obwachal ciekawie i z widocznym upodobaniem, potem zas zjadl lapczywie. Dziwil sie tylko, ze dodaje do zupy soli. Wstrzasal glowa i dawal do zrozumienia, ze sol jest to rzecz szkodliwa i wstretna wielce. Wobec tego zjadlem kawalek miesa i skrzywilem sie z udanym wstretem. Ale nie odstapil od swego przesadu nawet i potem, jadajac najchetniej niesolone potrawy. Zapoznal sie juz wiec ze zupa i gotowanym miesem, zas dnia nastepnego umyslilem zrobic mu niespodzianke pieczenia. Zawiesilem nad ogniem, jak to widzialem w Anglii, kawalek miesa na trojnogu z patykow. Przez ciagle obracanie sznurka z wiszacym miesem doprowadzilem rychlo do tego, ze sie upieklo. Pietaszek podziwial to wielce, a skosztowawszy soczystej pieczeni, wyrazil znakami, ze nie jadl jeszcze w zyciu nic rownie dobrego. Dodal, iz odtad nie tknie ludzkiego miesa, z czego bylem oczywiscie bardzo zadowolony. Nastepnego dnia pokazalem mu, jak mlocic i czyscic zboze. Pojal to predko i pelnil te robote tym chetniej, ze wiedzial, iz ze zboza bedzie chleb. Nauczyl sie tez niebawem sztuki piekarskiej. W czasie bardzo krotkim stosunkowo mogl wykonywac kazda prace domowa rownie dobrze jak ja sam. Majac teraz do wyzywienia dwu ludzi, musialem powiekszyc uprawne pole, by wieksze osiagnac plony i wzialem sie z pomoca Pietaszka do zagradzania dalszych obszarow. Zacny chlopak byl uszczesliwiony, mogac mi pomagac, wiedzial tez, ze owoce pracy zarowno moja, jak i jego stana sie wlasnoscia. Zaden jeszcze rok pobytu na wyspie nie dal mi tyle radosci i milych chwil. Pietaszek opanowal szybko jezyk i nie bylo juz miejsca w blizszym otoczeniu, ani przedmiotu w domu, ktorych nazwy by nie znal. Lubil ze mna rozmawiac, totez i moj jezyk, milczacy tak dlugo, wrocil do swoich praw. Chcac sie przekonac, czy mysli jeszcze o swej ojczyznie, skierowalem pewnego dnia rozmowe na jego szczep i spytalem, czy mial kiedy powodzenie w bitwach. Spojrzal na mnie z usmiechem i powiedzial O tak, panie! My zawsze walczyc duzo, bardzo duzo! Chcial przez to wyrazic, ze narod jego ma znaczna przewage nad wrogami. Teraz rozpoczela sie pomiedzy nami nastepujaca rozmowa Ja Jesli, jak mowisz, lud twoj ma przewage nad wrogami, to czemuz wpadles w rece nieprzyjaciol? Pietaszek O, moj lud walczyc mimo to mocno, bardzo mocno! Ja Jesli tak jest, to czemuz dales sie zlapac? Pietaszek Nieprzyjaciel duzo wiecej, niz nasz lud! Nieprzyjaciel zlapac jeden, dwa, trzy ludzie i Pietaszek! Moj lud walczyc mocno, duzo mocno, tam gdzie nie ma Pietaszek zlapac jeden, dwa, trzy, duzo... tysiac ludzie! Ja Czemuz nie uwolnili cie tedy twoi rodacy, skoro mogli to uczynic? Pietaszek Nieprzyjaciel ucieka z jeden, dwa, trzy ludzie i Pietaszek, ucieka w kanoe! Moj lud nie ma kanoe, coz robic? Ja Powiedz mi teraz, co robi lud twoj ze zlapanymi wrogami? Czy ich zjada? Pietaszek Tak, moj lud zjadac wrogow, duzo, wiele, wszystko zjadac! Ja A dokadze zawozicie swych jencow? Pietaszek Daleko, daleko tam i tu, i inne miejsce! Ja Czy i na te wyspe? Pietaszek Tak, tak, i ta wyspa, i inne miejsce! Ja Czy byles sam juz kiedys dawniej na tej wyspie? Pietaszek Tak, tak, bylem duzo razy tamto miejsce! To rzeklszy wskazal ku polnocno zachodniej stronie wybrzeza, gdzie bylo, zdaje sie, miejsce uczt jego plemienia. Zacny moj Pietaszek znajdowal sie przeto posrod ludozercow, ktorzy mnie takim przejmowali strachem, gdym go zas raz zabral tam, gdzie po raz pierwszy odkrylem straszne slady uczty, wskazal mi dokladnie miejsce, na ktorym on sam i jego towarzysze zabili i zjedli dwudziestu mezczyzn, dwie kobiety i dziecko. Nie umial jeszcze po angielsku liczyc do dwudziestu, ale poradzil sobie, ukladajac obok siebie dwadziescia kamykow. Spytalem go, czy podroz na lad staly polaczona jest z niebezpieczenstwem i czy czesto tona czolna. Odparl, ze nie, ale ze na pelnym morzu wieje regularnie wiatr i plynie prad, a jedno i drugie zmienia kierunek rano i wieczor. Pozniej dowiedzialem sie, ze zjawisko to powoduje przyplyw i odplyw u ujscia wielkiej rzeki Orinoko, zas lad, widoczny na polnocnym zachodzie, to wyspa Trinidar. Zadawalem Pietaszkowi setki pytan, dotyczacych tego ladu, jego mieszkancow, morza i pobliskich wybrzezy oraz ludow krajow sasiednich, on zas opowiadal z cala szczeroscia. Ale dla wszystkich ludow tych okolic mial jedno tylko miano Karaibow. Oznajmil mi tez jako wielka nowosc, ze poza ksiezycem, to znaczy w stronie, gdzie zachodzi, czyli na zachodzie, mieszkaja ludzie biali z brodami jak moja i ze zabili duzo, wiele ludzie . Mial pewnie na mysli Hiszpanow, ktorzy sie wslawili w Ameryce okrucienstwem, o ktorym wiesci przechodzily tradycja z ojcow na synow. Spytalem go tez, czy moglbym opuscic te wyspe i pojechac do bialych ludzi, oraz w jaki to uczynic sposob. Odpowiedzial Tak... dwa kanoe! Nie zrozumialem, co ma na mysli i dopiero po dlugich trudnosciach i nieporozumieniach wywnioskowalem z jego objasnien, ze dwa kanoe , oznacza lodz podwojnej wielkosci kanoe zwyklego. Sprawilo mi to wielka radosc i odtad zaczalem zywic w cichosci nadzieje, ze jednak opuszcze te wyspe i to moze wlasnie przy pomocy tego biednego dzikiego. Doprowadziwszy do tego, zesmy sie mogli doskonale porozumiewac, uznalem za swoj obowiazek wpoic Pietaszkowi zasady wiary chrzescijanskiej. Zaczalem od pytania, czy wie kto go stworzyl. Dlugo na mnie patrzyl i po dlugich dopiero namyslach wpadlo mu do glowy, ze moze pytam o jego ojca. Postawilem tedy pytanie inaczej i kazalem mu powiedziec kto, jego zdaniem, stworzyl morze, ziemie, gory, zwierzeta i drzewa. Zrozumial od razu i odpowiedzial szybko i bez namyslu To zrobil Benamuki. Kto jest Benamuki i gdzie mieszka? spytalem znowu. Pomyslal troche i odparl Benamuki duzo stary czlowiek, mocno duzo stary, wiecej stary niz slonce i ksiezyc, ziemia i morze. Benamuki mieszka daleko, w inne miejsce. Jesli Benamuki stworzyl wszystko pytalem dalej to czemu go nie wielbi swiat caly i wszystko, co na nim jest? Przybral powazna mine i rzekl Wszystkie rzeczy mowia Oho! do Benamuki. Powiedz mi Pietaszku rzeklem co sie wedle wierzen twego ludu dzieje z ludzmi po smierci? Ida do Benamuki! Nawet i pozarci? Nawet i oni! odparl pewny swego. Staralem sie pouczyc go, ze prawdziwy Stworca swiata i jego kierownik, Bog, mieszka w niebie i ze z jego laski mamy wszystko. Sluchal pilnie, gdym mu zas opowiedzial meke i smierc krzyzowa Chrystusa Pana, ogarnelo go wielkie zgorszenie. Pewnego dnia po nauce rzekl mi, ze nasz Bog, ktory mieszka daleko, poza sloncem, a mimo to wszystko widzi i slyszy, musi byc Bogiem duzo wiekszym niz Benamuki, do ktorego mowic mozna tylko wychodzac na gore, gdzie mieszka. Spytalem, czy byl juz na tej gorze i czy rozmawial z Benamukim, on zas odparl Nie. Mlody czlowiek nie mowic z Benamuki, stare mowic. Starcow tych zwal Uwokaki i domyslilem sie, ze musza to byc kaplani jego szczepu. Uwokaki isc gora odpowiadal i krzyczec Oho! do Benamuki. Potem wrocic, a lud moj wiedziec, co mowi Benamuki. Dowiedzialem sie w ten sposob, ze najdziksi i najbardziej zaslepieni poganie maja swych kaplanow. Rozmowy takie wiedlismy codziennie, a po trzech latach, najmilszych z calego mego pobytu na wyspie, Pietaszek stal sie chrzescijaninem jak ja, a nawet lepszym jeszcze. Rozumial teraz niemal wszystko, com mowil do niego, jezykiem angielskim wladal plynnie, przekrecajac tylko smiesznie niektore slowa. Opowiedzialem mu tez koleje swego zycia. Dowiedzial sie o mym nieposluszenstwie dla ojca i karze boskiej, to jest osadzeniu mnie na tej samotnej wyspie. Potem wtajemniczylem go w dzialanie prochu strzelniczego i nauczylem uzywac broni palnej. Wielce go uradowalem, darowujac mu noz, a uczul sie dumnym, dostawszy pas i siekiere, ktora mogl na nim nosic. Przy sposobnosci opowiadalem tez Pietaszkowi o Europie, a w szczegolnosci o mej rodzinnej Anglii, ludziach, ich stosunkach, zajeciach i podrozach handlowych. Opisalem mu rozbity okret, na ktorego pokladzie bylem ostatnim razem, wskazawszy jednak skaly, na ktorych tkwil dlugo, nie dostrzeglem juz ani sladu kadluba. Wiatry i fale zniszczyly go dawno. Zaprowadzilem tez Pietaszka na miejsce, gdzie lezaly resztki lodzi z czasow naszej katastrofy. Niewiele z niej zostalo, ale Pietaszek obejrzal wszystko z wielka uwaga i powiedzial z naciskiem Widzialem taka lodz w ojczyznie mojej. Nastawilem pilnie uszu, zaczalem wypytywac i dowiedzialem sie, ze podobna lodz zostala wyrzucona burza na lad przeciwlegly. Pietaszek opisal ja dokladnie, potem zas dodal z przekonaniem Biali ludzie nie potoneli, uratowali sie wszyscy, wszyscy. Spytalem ilu ich bylo w lodzi. Duzo, bardzo duzo! odparl, potem zas jal liczyc na palcach, az doszedl do siedemnastu, zas na pytanie co sie z nimi stalo, powiedzial Biali ludzie zyja, mieszkaja u mego ludu. Wiesc ta poruszyla mnie do glebi. Od razu przyszlo mi na mysl, ze rozbitkowie to zaloga hiszpanskiego okretu, ktory zatonal tak blisko mojej wyspy. Prawdopodobnie wsiedli w lodzie i jedna z nich wyladowala szczesliwie u wybrzezy ludozercow. Tam, jak mowil Pietaszek, zostali goscinnie przyjeci i zyja spokojnie od czterech juz lat posrod dzikich. Wyrazilem zdumienie i spytalem, czemu nie zostali pozarci. O nie! zawolal Biali ludzie i moj lud to bracia! Moj lud zjada tylko po bitwie, po wielkiej bitwie wrogow. Gdy zlapia, zjadaja, inaczej nie! W pewien czas po tej rozmowie zaszedlem z Pietaszkiem na wzgorze u wschodniego kranca wyspy, skad przy czystym powietrzu dostrzeglem raz wybrzeze Ameryki. I tego dnia byla pogoda. Pietaszek spojrzal uwaznie i zaczal niespodziewanie skakac i tanczyc, jakby go ogarnela wielka radosc. O, co za radosc! wolal O, co za szczescie! Widze ojczyzne, gdzie mieszka moj lud. Twarz jego promieniala taka radoscia, ze poznalem, iz kocha swoj kraj rodzinny. Napelnilo to mnie niepokojem, pewny bylem, ze Pietaszek opusci mnie przy sposobnosci, a znalazlszy sie miedzy ludozercami, wroci do dawnych nawykow, zapominajac o zasadach chrystianizmu. Nie bylem nawet daleki od przypuszczenia, ze przybywszy do ojczyzny stanie na czele kilkuset dzikich, wroci tu, zamorduje mnie i urzadzi uczte z mego ciala, jak to czynil juz nieraz po zwyciestwie. Myslac tak uczynilem krzywde zacnemu chlopcu i niebawem przekonalem sie znowu, jak to strach i samolubstwo robia z czlowieka glupca. Przez czas jakis bylem wobec Pietaszka nie tak otwarty i przyjacielski, jak przedtem, a biedak, nie znajac przyczyny, staral sie odzyskac ma zyczliwosc zdwojona pracowitoscia i posluszenstwem. Podejrzliwosc moja sprawila, zem go sledzil, by wybadac, czy ma zamiar opuscic wyspe. On zas odpowiadal szczerze i zareczal, ze wcale nie chce zostawic samego swego pana i najlepszego przyjaciela. Pewnego dnia stalismy na tym samym wzgorzu, ale byla mgla i spojrzenie nie siegalo daleko. Ogarniety niepokojem spytalem ponownie towarzysza Pietaszku, czy rad bys wrocic do swego kraju rodzinnego i swego ludu? Tak! potwierdzil Bardzo bym rad! Coz bys tam poczal? Czy stalbys sie z powrotem dzikim, ktory pozera ludzkie mieso? Spojrzal zadumany na ziemie, potem potrzasnal glowa i rzekl z powaga Nie, panie! Pietaszek powiedzialby swemu ludowi wszystko, nauczylby ich, jak sie stac dobrymi, modlic do Boga, jesc chleb ze zboza, kozine i mleko pic, nie pozerac ludzi! Pietaszku! zawolalem. Byloby to dla ciebie niebezpieczne, zabiliby cie, jak sadze, gdybys wystapil z tymi nowosciami. Znowu potrzasnal glowa. Nie panie! oswiadczyl. Lud moj nie zabije Pietaszka. Lud moj chetnie uczy sie i slucha madrych rad. Na potwierdzenie swych zapatrywan dodal, ze jego rodacy przyjeli juz niejedna nauke od bialych brodaczy, ktorzy wowczas przybyli lodzia. Wowczas spytalem go, czemu juz dawno nie wykonal planu powrotu. Usmiechnal sie i powiedzial, ze nie moze przebyc wplaw tak wielkiej przestrzeni, wobec czego oswiadczylem, iz mu zbuduje piroge. Usmiechnal sie ponownie i zapewnil, ze bardzo bedzie rad, ale musze pojechac z nim razem. Jak to? zawolalem. Gdybym tam pojechal, rodacy twoi zabiliby mnie i zjedli! O nie, panie! odparl. Pietaszek powiedzialby im wszystko. Oni mego dobrego pana nie zjedliby, ale pokochali bardzo! Chcial opowiedziec ziomkom swym, jak to pozabijalem wrogow i ocalilem mu zycie, i pewny byl, ze z wdziecznosci i uznania mego postepku przyjeliby mnie jak najserdeczniej. Dla udowodnienia wspomnial raz jeszcze o siedemnastu bialych rozbitkach, ktorzy przybyli biedni i bezradni, a doznali dobrego przyjecia i goscinnosci. Odtad dumalem czesto, czy by sie nie dalo wejsc w stosunki z tymi bialymi, ktorych uwazalem za Hiszpanow lub Portugalczykow. Gdyby mi sie to powiodlo, moglibysmy potem razem znalezc sposob powrocenia miedzy narody cywilizowane. To, czego dokonac nie mogl samotnik, rzucony na czterdziesci mil od ladu, bylo calkiem mozliwe dla tak znacznej rzeszy ludzi. Nie pokazywalem dotad Pietaszkowi mej pirogi, teraz jednak zaprowadzilem go do malego portu gdzie stala. Wyczerpalismy wode, gdyz przez ostroznosc trzymalem ja stale pod woda i wsiedlismy w nia. Teraz Pietaszku, pojedziemy do twego ludu! zawolalem. Pokrecil glowa z wolna i z powatpiewaniem, gdyz statek ten wydal mu sie zbyt maly na tego rodzaju przedsiewziecie. Oswiadczylem tedy, ze posiadam wieksza piroge i zaprowadzilem go na miejsce, gdzie lezala moja wielka lodz, ktora dawniej, jak to czytelnicy zapewne pamietaja, sporzadzilem. Pietaszek przyznal, ze lodz ta jest dostatecznie wielka, poniewaz jednak przez lat dwadziescia trzy wystawiona byla na slonce i deszcz, przeto tak zbutwiala, iz nie nadawala sie do uzytku. Obejrzelismy ja ze wszystkich stron, po czym oswiadczylem Pietaszkowi, ze przy jego pomocy sporzadze inna, w ktorej bedzie mogl ruszyc z powrotem do ojczyzny. Nie odpowiedzial nic, tylko stal smutny i zamyslony. Spytalem, co mu dolega. Spojrzal ponuro i rzekl zalosnie Czemu moj pan zly na Pietaszka? Czym zawinil Pietaszek? Powiedzialem mu, ze sie nan wcale nie gniewam. Nie gniewam? powtorzyl me slowa. Nie gniewam? Czemuz wiec odsylac precz biedny Pietaszek do jego ludu, skoro pan sie nie gniewam? Drogi Pietaszku! odparlem. Wszakze mowiles, ze rad bys wrocic do swoich! Tak! odparl. My obaj, Pietaszek i moj pan, razem w kanoe do mego ludu, a nie pan zostac, a Pietaszka odsylac precz! Nie mogl pojac ten zacny chlopiec, by mial beze mnie opuszczac wyspe. Mam jechac z toba? spytalem. I coz bym robil wsrod twego ludu? Zwrocil sie ku mnie zywo Co robil? odparl z zapalem. Dzikich ludzi uczyc, by sie stali dobrzy, lagodni, dzikim ludziom mowic o Bogu i Jezusie Chrystusie, a oni by sluchali wszyscy jak Pietaszek. Ach, drogi przyjacielu! powiedzialem. Nie wiesz sam co mowisz. Jestem czlek pospolity i nic nie wiem! Jak to nic nie wiem? zdziwil sie. Pietaszek duzo, wiele nauczyl sie od swego pana, a lud moj takze nauczylby sie duzo, wiele. Nie, drogi Pietaszku! oswiadczylem. Pojedziesz sam, ja zas pozostane tu do konca zycia mego. Milczacy i ponury patrzyl przez chwile w ziemie, potem zas wyjal zza pasa topor i podal mi go rekojescia naprzod zwrocona. Coz mam z tym zrobic? spytalem zdziwiony. Pietaszka zabic! zawolal gwaltownie. Czemuz mam cie zabijac? Po co Pietaszka wyganiac precz? Lepiej zabic! Wypowiedzial to ze szczera powaga, a lzy napelnily mu oczy. Wzruszyly mnie bardzo jego slowa, totez otoczylem ramionami kochanego chlopca i przyrzeklem, ze go nie odprawie od siebie nigdy, chyba gdyby sam chcial mnie porzucic. Przekonalem sie dowodnie, ze kocha swoj szczep i pragnie wrocic do ojczyzny, ale pragnie mnie zabrac, bym tam czynil rzeczy dobre i apostolowal. Nie czulem w sobie powolania na nauczyciela i reformatora, przeto poprzestalem na tej rozmowie. Z mysli mi jednak nie schodzili ci biali, od ktorych sie spodziewalem pomocy. Wyszukalem tedy z pomoca Pietaszka drzewo, nadajace sie na sporzadzenie wielkiej pirogi, baczac, by nie stalo zbyt daleko od brzegu rzeczki, przez co znowu udaremnione zostaloby spuszczenie statku na wode. Znalazlszy, czego nam bylo potrzeba, scielismy drzewo i przyciosali. Pietaszek radzil wydrazyc pien ogniem, ja jednak pokazalem mu, jak sie to da zrobic lepiej i predzej za pomoca mych narzedzi ciesielskich. Przystal jak zawsze ochotnie i niebawem nauczyl sie wladac dlutem i mlotem po mistrzowsku. W ciagu miesiaca piroga byla gotowa i przyznac musze, zesmy sporzadzili statek nie tylko dobry, ale takze piekny, przypominajacy ksztaltem lodzie europejskie. Pracowalismy przez dwa tygodnie zanim nam sie powiodlo na walcach i dragach zepchnac piroge do wody, tu jednak plywala jak kaczka i mogla pomiescic co najmniej dwudziestu ludzi. Pietaszek kierowal lodzia, mimo jej wielkosci w przedziwny sposob. Wioslowal sam, pedzac statek niezmiernie szybko po wodzie, robiac zakrety i zwroty, tak ze podziwialem szczerze zrecznosc jego. Spytalem go, czy mozemy sie odwazyc na jazde ta lodzia az na staly lad. Tak! zawolal. Odwazyc sie! Wiele mocny wiatr nic nam nie zrobi. Piroga plywa jak ryba! Nalezalo teraz sporzadzic maszt i zagiel, a takze kotwice i line kotwiczna. Na maszt wzialem jeden z mlodych cedrow, jakich mnostwo bylo na wyspie, wieksza trudnosc atoli sprawil mi zagiel. Posiadalem wprawdzie jeszcze spory zapas starego plotna zaglowego, ale lezac przez lat dwadziescia szesc w magazynie, zbutwialo porzadnie. Tak przynajmniej sadzilem i w samej rzeczy z wielka tylko bieda zdolalem z dwu lepszych sztuk wyciac spory, trojkatny zagiel do zwijania, opatrzony szczytnikiem w gorze na wzor uzywanego przez rybakow Morza Polnocnego. Omasztowanie lodzi zajelo nam jeszcze dwa dalsze miesiace, ale wkoncu posiadlem statek doskonaly i sprawny na morzu zupelnie. Najblizszym mym zadaniem bylo teraz zaznajomic Pietaszka z uzywaniem zagla i steru, bo chociaz po mistrzowsku wioslowal, nie umial korzystac z tych urzadzen. Trudno tez opisac jego zdumienie, gdy zobaczyl, jak plyne pozornie bez zadnego wysilku z wiatrem, skrecam pod wiatr, lawiruje i wykonuje przerozne manewry, a lodz posluszna jest sterowi, niby zywa istota. W czasie niedlugim wyuczyl sie jednak i tego, a tylko nie mogl sobie przyswoic uzycia kompasu. Na szczescie instrument ten nie byl nam potrzebny, gdyz nie odplywalismy nigdy tak daleko, by stracic z oczu zarysy naszej wyspy. Zaczal sie dwudziesty siodmy rok mego pobytu na wyspie. Jak zawsze uczcilem rocznice mego ocalenia modlitwa dziekczynna i rozmyslaniem. Z roku na rok coraz to wiecej mialem powodow skladac dzieki Bogu za jego pomoc i opieke. Wszystkie pragnienia moje spelnione zostaly, jedno po drugim, nawet najwyzsze pozadanie zyskania towarzysza i przyjaciela. Totez przepajala mnie teraz nadzieja pelna ufnosci, ze Bog raczy mnie w koncu wyzwolic z tego wygnania, jakim mnie pokaral w sprawiedliwosci swojej. Czasem czulem nawet z zupelna pewnoscia, ze niewola nie przeciagnie sie caly rok najblizszy. Mimo to jednak nie zaniedbywalem uprawy roli, oralem, sialem i sadzilem jak zawsze. Zbieralem tez i suszylem winogrona, jakby szlo o dlugoletni jeszcze pobyt. Za nastaniem pory deszczowej musielismy przesiadywac przewaznie w domu. Wprowadziwszy czolno w strumien, tam gdziem ladowal swego czasu z tratwami, wyciagnelismy je podczas przyplywu jak najdalej na brzeg, a Pietaszek musial wykopac maly kanal, by je tam pomiescic. Przed kanalem zbudowal niewielka tame, tak ze za nastepnym przyplywem woda nie mogla wejsc w kanal i czolno zostalo na suchym gruncie. Dach z galezi i lisci palmowych chronil je przed deszczem i stalo tak zabezpieczone zupelnie, czekajac listopada i grudnia, kiedy to umyslilismy ruszyc w droge. W miare uplywu czasu czynilismy coraz to wieksze przygotowania. Przede wszystkim szlo o zapas zywnosci, druga sprawe stanowil sposob, w jaki nalezalo stworzyc kanal dla spuszczenia czolna na wode. Pewnego dnia, gdysmy wlasnie szli w strone czolna, przyszlo mi na mysl, ze nie mamy w domu swiezego miesa zolwiego, polecilem przeto Pietaszkowi, by predko pobiegl na wybrzeze i sprobowal schwycic jedno bodaj z tych stworzen. Lubilismy obaj niezmiernie ten przysmak i co tydzien spozywalismy gotowane lub pieczone mieso zolwie oraz jaja. Po chwili wrocil Pietaszek zadyszany i zawolal O panie! Biada! Zle! Strasznie zle! Coz sie stalo? spytalem przerazony. Tam, na wybrzezu jeden, dwa, trzy kanoe... jeden, dwa, trzy! Znajac jego sposob mowienia, sadzilem zrazu, ze szesc lodzi nieprzyjacielskich wyladowalo, byly atoli tylko trzy. Wraz z przerazonym wielce Pietaszkiem pobieglem co predzej do naszej warowni, gdzie po pewnym dopiero czasie zdolalem go uspokoic. Pewny byl, ze dzicy przybyli wylacznie z jego powodu, ze go odnajda i zjedza bez litosci. Dodalem mu odwagi mowiac, ze i mnie to samo zagraza, a dzicy, zlapawszy nas, nie zostawia mnie przy zyciu. Widzisz tedy dodalem, ze nie ma innego wyjscia, jak tylko walczyc i pokonac nieprzyjaciol. Czy gotow jestes stanac przy mym boku do boju, jak przystalo mezczyznie? O, panie, Pietaszek bardzo meznie walczyc! odparl. Ale dzikich duzo, cala gromada ludzi! To nic! powiedzialem. Zabijemy kilku, a inni uciekna na odglos strzalow. Jesli by cie napadli, bede cie bronil z wszystkich sil, a mam nadzieje, ze uczynisz dla mnie to samo. Zreszta peln scisle moje rozkazy. Spojrzal na mnie blyszczacymi oczyma, potem zas zawolal Moj pan powie Pietaszek umierac, to Pietaszek umierac! Wiedzialem, ze moge mu zaufac, przeto zaczelismy sie sposobic do walki. Nabilem dwie strzelby uzywane do polowania grubym srutem, wielkosci niemal malych kulek pistoletowych, potem zas cztery muszkiety, kazdy dwoma kawalkami kanciastego olowiu oraz piecioma malymi kulami, a kazdy pistolet dostal takze po dwie kule. Potem przypasalem wielki, ostry miecz bez pochwy, a Pietaszek zatknal za pas topor. Ukonczywszy te przygotowania, wyszedlem z luneta na szczyt skaly celem rozpoznania polozenia. Naliczylem na wybrzezu dwudziestu jeden dzikich, dwu wiezniow i trzy kanoe. Ludozercy przybyli tu wyraznie jedynie po to, by odprawic straszliwa swa uczte zwycieska. Tym razem wyladowali w poblizu ujscia strumienia, gdzie niski brzeg porastala az do samego morza gestwa drzew i krzakow. Dzicy osmielili sie tedy wkroczyc na teren, ktory od poczatku za swoja uznalem wlasnosc. To rozniecilo moj sluszny gniew, zszedlem na dol i oswiadczylem Pietaszkowi, ze chce napasc dzikich i wymordowac ich do nogi. Pod tym wrazeniem rozdzielilem bron, obladowalem Pietaszka trzema muszkietami i dalem mu pistolet, sam wzialem reszte broni i wyruszylismy z fortecy na nieprzyjaciela. Procz tego zabralem jedna z flaszek o srebrnych korkach, znalezionych na hiszpanskim rozbitku, a Pietaszek musial jeszcze wziac na plecy worek z amunicja. Dalem mu ponadto polecenie, by sie trzymal tuz przy mnie, cicho stapal, nic nie mowil, a nade wszystko nie strzelal bez pozwolenia. Szlismy w bojowym szyku droga okrezna, ktora przedtem zbadalem przez lunete, tak aby niepostrzezenie podejsc na odleglosc strzalu. Podczas tego marszu ochlodlem nieco i zadalem sobie pytanie, czy mam prawo przelewac krew bez koniecznej potrzeby. Nie balem sie wcale, uzbrojony bylem tak, ze nawet sam jeden moglem sprostac wrogom. Ale dzicy byli w stosunku do mnie dotad niewinni jak dzieci, a ohydnych zwyczajow szczepowych nie sposob im bylo brac za zle, gdyz w nich wyrosli od calych pokolen. Pietaszek mial moze prawo do zemsty, ale ja nie. Postanowilem tedy na razie obserwowac ich tylko z dala i wystapic zaczepnie dopiero w razie niezbednej koniecznosci. Idac ostroznie, dotarlismy tak blisko, ze od obozowiska dzielil nas tylko waski pas lasu. Tutaj wskazalem Pietaszkowi drzewo i polecilem wejsc na nie dla zasiegniecia wiesci. Wsliznal sie po konarach jak waz i wrociwszy zaraz powiedzial, ze dzicy siedza u ogniska, pozarlszy juz jednego z wiezniow. Teraz przyszla kolej na drugiego, ale nie jest to dziki, lecz jeden z tych brodatych bialych ludzi, ktorzy przybyli lodzia do jego ojczyzny. Straszna ta wiadomosc obalila od razu wszystkie moje pokojowe plany. Wychyliwszy sie poza gruby pien stwierdzilem przez lunete, ze rzeczywiscie wiezien jest to czlowiek bialy, z broda, niewatpliwie Europejczyk, ktorego zwiazano i porzucono na piasku. Obejrzalem sie szybko i zobaczylem kepke krzakow, o piecdziesiat metrow blizej obozowiska dzikich polozona. Okrazywszy lasem, dotarlismy wkrotce do tego miejsca, ktore wzniesione po trosze panowalo nad wybrzezem, tak ze moglem objac je spojrzeniem. Od razu przekonalem sie, ze nie ma chwili do stracenia. Dziewietnastu dzikich siedzialo w kucki u ogniska, dwu zas dostalo wlasnie polecenie zarznac biednego chrzescijanina i przywlec kawal po kawale jego cialo. Wlasnie zaczeli rozwiazywac nieszczesnika. Widok ten przejal mnie zgroza. Pietaszku! szepnalem. Teraz uwazaj dobrze! Przysunal sie zaraz do mnie. Patrz na mnie ciagle i czyn wszystko to, co ja uczynie. Skinal glowa z zapalem. Polozylem na piasku strzelbe i jeden muszkiet, a Pietaszek uczynil to samo. Potem obaj wycelowalismy z muszkietow w gromade dzikich. Czys gotow? spytalem. Gotow! odparl. Ognia! krzyknalem. Padly dwa strzaly, jakby jeden jedyny. Pietaszek lepiej mierzyl ode mnie, gdyz zabil dwu, a zranil trzech dzikich, ja zas polozylem jednego, a zranilem drugiego. Trudno sobie wyobrazic przerazenie ludozercow. Ci co ocaleli skoczyli z ziemi, nie wiedzac, co czynic, gdyz pojac nie mogli, skad sie wzielo nieszczescie. Pietaszek nie spuszczal mnie z oka, chcac widziec kazdy moj ruch, a gdy odlozylem wystrzelony muszkiet i wzialem strzelbe, uczynil to samo. Odciagnalem kurek i spytalem Czys gotow? Gotow! Tedy ognia, w imie boze! Znowu zahuczaly niemal jednoczesnie strzelby. Poniewaz atoli byly nabite tylko srutem, przeto padlo tylko dwu dzikich, natomiast kilku odnioslo rany, co wprawilo bande w nieopisane przerazenie. Wrzeszczeli i biegali bezradnie, po czym trzech jeszcze padlo na ziemie skutkiem utraty krwi. Dalejze, Pietaszku! zawolalem chwytajac nabity jeszcze muszkiet. Za mna! Po tych slowach wypadlem z krzakow, a za mna biegl moj wierny towarzysz. Gdy nas dzicy zobaczyli, wydalem glosny okrzyk wojenny, ktory zaraz powtorzyl Pietaszek. Pobieglem co sil do biednego jenca, ktory lezal zwiazany pomiedzy wybrzezem a obozowiskiem. Dwaj dzicy, majacy go zarznac, uciekli zaraz po pierwszej salwie w kierunku lodzi, a w slad za nimi trzej inni z gromady. Rozkazalem Pietaszkowi zastrzelic ich z nabitego jeszcze muszkietu, on zas podbiegl i palnal do nich z malej odleglosci. Zrazu myslalem, ze wszyscy polegli, gdyz padli w czolno, ale po chwili dwu z nich wstalo, tak ze byli tylko trzej, dwu martwych, a jeden ranny. Tymczasem dotarlem do biednej ofiary, rozcialem peta, potem zas podnioslem go, pytajac po portugalsku jakiej jest narodowosci. Odpowiedzial lacinskim slowem christianus, ale glos jego skutkiem wyczerpania byl ledwo doslyszalny. Przypomniawszy sobie o butelce z wodka dalem mu ja, a gdy pociagnal lyk, nakarmilem go chlebem, ktory zjadl lapczywie. Gdy nieco przyszedl do siebie powiedzial na powtorne pytanie, ze jest Hiszpanem i staral sie najrozmaitszymi gestami wyrazic mi wdziecznosc za uratowanie zycia. Senor! powiedzialem, zbierajac cala ma wiedze hiszpanska. Nie pora teraz rozmawiac, ale trzeba walczyc. Jesli sie pan czujesz na silach, wez ten pistolet i szpade i pomoz nam pokonac nieprzyjaciol. Hiszpan chwycil za bron i jakby dotkniecie jej przywrocilo mu sily, skoczyl na dzikich z taka furia, ze za chwile dwa trupy legly u nog jego. Dzicy nie oprzytomnieli jeszcze po porazce, a huk naszej broni wydal im sie czyms tak nadziemskim i niepojetym, ze nie wiedzac, co poczac, z samego strachu padali na ziemie. Trzymalem w pogotowiu ostatni, nabity muszkiet, by wesprzec w potrzebie Hiszpana i polecilem Pietaszkowi, by przyniosl bron porzucona w krzakach. Spelnil to z wielka szybkoscia, po czym wreczylem mu muszkiet, sam zas zaczalem co zywo nabijac wystrzelone strzelby i muszkiety. Tymczasem wrzala zacieta walka pomiedzy Hiszpanem a roslym jak drzewo dzikusem, ktory don przyskoczyl ze swoim drewnianym mieczem. Hiszpan, czlek wielkiego mestwa, ale oslabiony glodem i dlugim skrepowaniem, bronil sie dlugo, cial nawet przeciwnika dwa razy w glowe, ale w koncu ludozerca obalil go i wyrwal mu z rak szpade. Podnioslem predko do oka strzelbe, by go zabic, ale Hiszpan wyrwal zza pasa pistolet i polozyl czarnego dzikusa trupem na miejscu. Pietaszek nie proznowal takze, biegal za uciekajacymi dzikimi i wieksza ich czesc padla, niemal bez obrony, pod ciosami jego topora. Przylaczyl sie don teraz Hiszpan, ktoremu podalem nabita strzelbe. Wzial na cel dwu dzikich, ale chybil, gdyz biegli szybciej od niego. Jednego zabil szybkonogi Pietaszek, drugi natomiast zdolal ujsc, rzucil sie w morze i poplynal za lodzia, w ktorej zmykali dwaj dzicy. Z calej gromady ocaleli tylko ci trzej. Wprawdzie Pietaszek strzelil jeszcze za nimi pare razy, ale nie trafil w uciekajacych. Wyznaje, ze ich ucieczka przepoila mnie wielkim niepokojem, gdyz zachodzila obawa, ze sprowadza na nasza wyspe cale plemie, z setkami kanoe i wszyscy legniemy trupem, nie mogac nawet przy naszej broni sprostac takiej przewadze. Zgodzilem sie przeto chetnie na propozycje Pietaszka, by zapolowac na zbiegow, uzywajac do tego celu drugiego czolna. Wskoczylismy w nie co predzej, gdy nagle ujrzalem lezacego na dnie, skrepowanego dzikusa, na poly martwego ze strachu. Rozcialem mu zaraz wiezy i chcialem go podniesc, ale opadal co chwila i nie mogac mowic, jeczal tylko z cicha, pewny, ze zostanie zaraz zarzniety i pozarty. Polecilem Pietaszkowi, by don przemowil i oznajmil mu, ze jest wolny, a takze by mu sie dal napic z flaszki, ktora mu jednoczesnie wreczylem. Zaledwie jednak Pietaszek spojrzal uwazniej na biedaka, wydal okrzyk radosci, a potem nastapila scena, ktora musiala kazdemu chrzescijaninowi wycisnac lzy rozczulenia. Z nieopisanym zachwytem wzial w ramiona ocalonego, starego juz czlowieka, i przytulil do serca, calujac, glaszczac, smiejac sie i placzac jednoczesnie. Przemawial don najczulszym tonem, potem ulozyl go ostroznie na trawie, zerwal sie, zaczal tanczyc, skakac, spiewac, potem zaplakal znowu, zalamal rece, bil sie po piersiach i twarzy, a w koncu wzial starca ponownie w ramiona i zaczal od poczatku te sama historie. Dlugo nie moglem zen dobyc rozsadnego slowa, gdy sie jednak po trosze uspokoil, dowiedzialem sie, ze czlowiek ten szczesliwie ocalony jest jego ojcem. Trudno powiedziec, czego doznalem, patrzac na te objawy milosci synowskiej dzikiego czlowieka, radujacego sie z odnalezienia swego ojca. Ze dwadziescia razy skakal z czolna na wybrzeze i z powrotem nie wiedzac, co czyni, siadal, rozpinal kaftan i tulil do nagiej piersi jego glowe lub tez gladzil mu z lekka rece i nogi, ktore ucierpialy bardzo od wiezow, a to w celu przywrocenia im elastycznosci. Spostrzeglszy to, poradzilem mu, by natarl wodka czlonki ojca, co tez odnioslo pewien skutek. Zupelnie zapomnielismy oczywiscie o sciganiu dzikich, ktorych czolno ledwo majaczylo juz teraz na morzu. Ale przyszla nam z pomoca przyroda. Zerwal sie wiatr przeciwny kierunkowi podrozy uciekajacych, a potem nastala taka burza, ze nie sposob bylo przypuscic, by zaskoczeni nia w polowie drogi mogli ocalec w watlym, otwartym czolnie. Zgineli niezawodnie, a smutny ten dla nich fakt uspokoil mnie w zupelnosci. Nie moglem sie zdobyc na to, by przerwac Pietaszkowi zabiegi jego kolo ojca. W koncu jednak przywolalem go do siebie, on zas przybiegl w podskokach, co krok ogladajac sie na odnalezionego. Sluchaj, Pietaszku powiedzialem czy przyszlo ci na mysl dac ojcu kawalek chleba? Oslupial i potrzasnal glowa. O szkaradny Pietaszek! zawolal. O niedobra czlowiek. Sama zjadl chleb! Podalem mu cienki placek jeczmienny i garsc rodzynkow, on zas pobiegl z tym do ojca, po chwili jednak skoczyl i pognal ku naszej fortecy z szybkoscia, o jakiej przed jego poznaniem nie mialem wyobrazenia. Wolalem za nim, ale daremnie. Po kwadransie wrocil, biegnac teraz wolniej, a gdy sie zblizyl ujrzalem, ze niesie dzban z woda. Przyniosl tez kilka jeszcze plackow. Podal mnie pierwszemu dzban, ze zas czulem wielkie pragnienie, napilem sie, po czym Pietaszek podbiegl do ojca, na poly martwego z braku napoju. Przypomniawszy sobie biednego Hiszpana, kazalem Pietaszkowi, by mu dal reszte wody i jeden placek. Wyczerpany do cna lezal on pod drzewem, cierpiac bardzo z powodu dlugiego skrepowania rak i nog. Przyjal ochotnie wode i placek, gdym mu zas podal garsc rodzynkow, spojrzal na mnie z wyrazem takiej wdziecznosci, na jaka sie tylko moze zdobyc czlowiek. Ale wysilek walki obezwladnil go tak bardzo, ze nie mogl stac na nogach, totez polecilem Pietaszkowi, by mu natarl czlonki wodka, co podobnie jak starcowi i jemu przynioslo znaczna ulge. Pietaszek spelnil me polecenie, co chwila jednak ogladajac sie za ojcem, gdy zas spostrzegl, ze starzec pochylil sie wstecz, skoczyl don niemal fruwajac w powietrzu. Ale obawy syna byly plonne, gdyz ojciec przybral tylko wygodniejsza pozycje. Nie wiedzialem, w jaki sposob przeprowadzic obu ocalonych do fortecy, ale znalazl na to zaraz rade Pietaszek. Porwal na plecy Hiszpana, wsadzil go, wraz ze swym ojcem do pirogi dzikich i zawiozl tak szybko morzem do ujscia strumienia, ze ledwo im moglem nadazyc droga ladowa. Gdysmy sie tu spotkali, pognal zaraz jak jelen ku wybrzezu. Dokadze to biegniesz? krzyknalem. Po drugie czolno! odwrzasnal. Zanim zdazylem rzecz rozwazyc wrocil z drugim czolnem, przewiozl mnie na drugi brzeg strumienia, potem zas wyniosl obu ocalonych na lad i posadzil pod drzewami. Teraz zaczelismy sporzadzac z grubych galezi nosze, na ktorych zanieslismy niebawem nowych towarzyszy do fortecy. Ale nie sposob bylo ich przeniesc przez podwojna palisade, ze zas nie chcialem jej nadwerezac, przeto zamieszkali na razie w namiocie na zewnatrz zbudowanym. Wyspa byla teraz zaludniona, a ja uwazalem sie za krola. Caly teren stanowil moja wlasnosc, a poddani musieli mnie sluchac bezwzglednie, gdyz kazdemu z osobna ocalilem zycie. Ludnosc, mimo ze zlozona tylko z czterech osob, miala trzy odmienne wyznania, ja i Pietaszek bylismy protestantami, Hiszpan katolikiem, a ojciec Pietaszka balwochwalczym ludozerca. Wspominam to zreszta mimochodem tylko. Ulozywszy naszych towarzyszy na poslaniach ze slomy ryzowej i skor, przyrzadzilismy im uczte. Kazalem zarznac roczne kozle, a potrawa ta smakowala im bardzo. Jedlismy wszyscy razem, a Pietaszek sluzyl za tlumacza nie tylko w rozmowie mojej z ojcem, ale takze i Hiszpanem, ktory wladal biegle narzeczem dzikich. Po skonczeniu uczty kazalem Pietaszkowi uprzatnac pole walki, pogrzebac zabitych i zatrzec slady straszliwej uczty. Sprawil sie tak dzielnie, ze zwiedziwszy to miejsce poznalem je tylko po lesie i kepie krzakow, gdziesmy siedzieli w zasadzce. Wielka mi sprawiala przyjemnosc rozmowa z mymi poddanymi. Nasamprzod polecilem Pietaszkowi, by zasiegnal u ojca zdania co do dzikich, ktorzy zbiegli, a mogli na nas sprowadzic wielka nawale wrogow. Starzec oswiadczyl, ze niewatpliwie zgineli w czasie burzy. Chocby jednak nawet tak nie bylo, utrzymywal, ze zapewne nie wroca, gdyz huk naszej broni przerazil ich niezmiernie. O ile dojechali, rozpuscili niezawodnie wiesc, iz towarzysze polegli od piorunow bostw nadziemskich. Uciekajacy mowili tez, jak slyszal, do siebie, ze ja i Pietaszek to demony piekielne, czy duchy, przeciw ktorym wszelka walka jest daremna. Pozniej przekonalem sie, ze starzec mial racje, a ludozercow nie widzielismy juz nigdy na wyspie. Wiesci, jakie ich doszly o losie towarzyszy, nie dozwolily im pojawic sie tam, gdzie spada z nieba ogien i grad metalu, szerzac zniszczenie. To wszystko doszlo mnie duzo pozniej dopiero, totez nie zaniedbywalem ostroznosci. Ale bylo nas teraz czterech zdolnych do walki mezow, a z taka armia nie wahalbym sie stu dzikim stawic czola. Czas plynal, a spokoj panowal zupelny, totez wrocilem ponownie do planu udania sie na lad staly, tym bardziej, ze procz Pietaszka takze i ojciec jego zapewnial, iz zostane zyczliwie przyjety. W rozmowie z Hiszpanem dowiedzialem sie tez, iz posrod dzikich zyje szesnastu jego rodakow, w ktorej to liczbie znajduje sie kilku Portugalczykow. Nie grozi im wprawdzie bezposrednie niebezpieczenstwo, ale polozenie ich jest bardzo nedzne. Ludzie ci to rozbitkowie okretu hiszpanskiego, ktory zatonal w drodze z Rio de la Plata do Hawanny, wziawszy poprzednio na poklad pieciu rozbitkow okretu portugalskiego. Pieciu ludzi postradalo zycie w katastrofie, reszcie zas zalogi udalo sie po wielkich trudach dotrzec do wybrzeza ludozercow, gdzie zyja w ustawicznym strachu, ze zostana zjedzeni. Posiadaja wprawdzie pewna ilosc muszkietow, ale nic im z tego, gdyz brak im wszelkiej amunicji. Spytalem Hiszpana, czy ludzie ci zamierzaja dotad opuscic niegoscinny kraj, on zas zapewnil, ze nie zatracili dotad tej nadziei, tylko nie posiadaja zadnego statku, ani tez srodkow zbudowania go. Wyjawilem mu tedy plan, ktory mogl nas wszystkich razem wyzwolic pod warunkiem jednak, ze Hiszpanie przybeda w pelnej liczbie na moja wyspe. Wowczas latwo nam bedzie zbudowac wielki statek i pozeglowac nim do Brazylii, lub innego, cywilizowanego kraju. Nie ukrywalem przed Hiszpanem watpliwosci, jakie zywilem. Znajac dobrze ludzi, wiedzialem, jak bywaja niewdzieczni, totez zachodzila obawa, ze jesli sprowadze tu tak wielka ich liczbe i zaopatrze w narzedzia oraz bron, moga mnie opuscic potem lub nawet porwac ze soba jako jenca. Hiszpan odparl na to z wielka powaga i szczeroscia, ze polozenie jego ziomkow jest tak smutne, iz nie da sie pomyslec, by mieli odplacic zdrada wybawcy swemu. Oswiadczyl nastepnie swa gotowosc pojechania wraz z ojcem Pietaszka na staly lad w celu przedlozenia planu mego swym towarzyszom. Zamierzal zwiazac ich przysiega na sw. sakramenty i Ewangelie, iz mi beda slepo posluszni, uznaja za komendanta i kapitana statku, oraz powioza do kazdego kraju, jaki mi sie spodoba. Wszystko to mialo zostac spisane i zaopatrzone wlasnorecznym podpisem kazdego z nich. Zaraz tez Hiszpan zlozyl mi sam uroczysta przysiege wiernosci i slubowanie, iz mnie nie opusci do konca zycia, chyba zebym go sam zwolnil ze slowa. Dodal, iz w razie zdrady ze strony towarzyszy bedzie przy moim boku walczyl do ostatniej kropli krwi. W rozmowach pozniejszych podkreslil jeszcze wielokrotnie, ze ziomkowie jego sa ludzmi jak najlepszych obyczajow, ktorzy beda mi do smierci wdzieczni za wybawienie z niewoli. Utwierdzilo to moje zaufanie i postanowilem wyslac Hiszpana wraz z ojcem Pietaszka na staly lad dla przeprowadzenia umowy. Gdy jednak wszystko bylo gotowe, sam Hiszpan zauwazyl, ze madrzej bedzie odlozyc wybawienie ziomkow jego na czas szesciu miesiecy. Rada owa, swiadczaca o rozumie i uczciwosci Hiszpana, miala nastepujacy powod Przez miesiac pobytu u mnie przekonal on sie, jak stoja sprawy wyzywienia mego i towarzyszy. Zapas jeczmienia i ryzu, bardzo obfity dla mnie i Pietaszka, starczylby jeszcze od biedy dla reszty, natomiast mowy byc nie moglo o wyzywieniu gromady szesnastu zglodnialych ludzi, ani tez nalezytym wyposazeniu okretu na droge. Nalezalo tedy przedtem uprawic wielki kawal pola i doczekac zbiorow, by nie zbraklo zywnosci dla przybyszow. Uznalem to za tak sluszne, iz zaraz na to przystalem. Wziawszy sie do pracy, w ciagu miesiaca skopalismy spiesznie drewnianymi lopatami lan tak wielki, ze moglismy wysiac dwadziescia dwa korce jeczmienia oraz szesnascie miar ryzu. Poswiecajac caly zapas na siew, zatrzymalismy tylko tyle, by wyzyc az do zniw. Teraz juz nie balismy sie tak dalece dzikich i robilismy dalekie wycieczki po calej wyspie. Przepojony nadzieja bliskiego wyzwolenia, naznaczylem sam pewna ilosc drzew, sposobnych na budulec okretowy i kazalem je sciac Pietaszkowi oraz ojcu jego, ktorej to pracy pilnowal Hiszpan, zamianowany dozorca i glownym ciesla. Pokazalem towarzyszom moim, jak mozolnie nalezy obciosywac pnie, az z kazdego powstanie deska i zachecilem do cierpliwej pracy. Zabrali sie do dziela ochoczo i poslusznie i po pewnym czasie uzyskalismy dwanascie pieknych debowych desek dwu stop szerokosci, trzydziestu pieciu stop dlugosci, grubych zas na dwa do trzech cali. Latwo pojac, jak niezmiernej pracy wymagalo tego rodzaju dzielo. Nie zaniedbujac takze mojej trzody, dbalem o jej pomnozenie i ile razy ubilem dzika koze, wpuszczalem jej kozleta w jedna z zagrod, gdzie sie pasly wraz z innemi. Tymczasem nadeszla pora suszenia winogron. Wzielismy sie i do tej pracy, tak ze po pewnym czasie nasuszylismy w sloncu ilosc, z ktorej mozna by wytloczyc szescdziesiat do osiemdziesieciu beczek wina. Zniwa wypadly doskonale, zebralismy bowiem dwiescie dwadziescia korcow jeczmienia i prawie tylez ryzu, tak ze maki i chleba starczyc moglo na dlugo, chocby przybylo szesnastu wygnancow, a podroz okretem trwala dlugo nawet. Po zwiezieniu plonow i wymloceniu zboza, wzielismy sie do plecenia wielkich koszow, w czym wielka wprawe okazal Hiszpan, ktory takiego nabral zapalu, ze zaproponowal sporzadzenie wielkich, plecionych, napelnionych ziemia zasiekow dla naszej fortecy. Ale wydalo mi sie to rzecza zbyteczna. Gdy kuchnia i magazyn zostaly przysposobione na przyjecie gosci, udzielilem Hiszpanowi urlopu celem podrozy na staly lad. Powiedzialem mu wyraznie, by nie przywozil nikogo, kto by nie zlozyl przedtem wobec niego i ojca Pietaszka uroczystej przysiegi, iz czlowiekowi, ktorego zastanie na wyspie, a ktory jest tak dobry, ze mysli o jego ocaleniu, nie uczyni zadnej krzywdy, nie obrazi go i nie napadnie nan, ale przeciwnie, w kazdej sprawie bedzie go sluchal i z calych sil mu pomagal. To slubowanie mialo zostac spisane i podpisane przez kazdego z szesnastu rozbitkow wlasnorecznie. Nie pomyslelismy wcale nad sposobem urzeczywistnienia tego planu, gdyz nie wpadlo nam do glowy, iz ci biedacy nie posiadaja papieru, atramentu ani piora. Wyposazony tymi instrukcjami ruszyli Hiszpan i ojciec Pietaszka w droge i to jednym z owych kanoe, w ktorych przybyli tu jako ofiary przeznaczone na zarzniecie. Kazdy otrzymal muszkiet i amunicje na osiem strzalow, ale przykazalem im oszczedzac ladunki i strzelac tylko w ostatecznosci. Odjazd przyjaciol napelnil mnie wielka radoscia, albowiem byl to od lat dwudziestu siedmiu pierwszy krok, jaki podjac moglem dla mego wyzwolenia. Zaopatrzylem podroznych w prowiant wystarczajacy dla nich oraz szesnastu rozbitkow na okres dni osmiu, a w koncu umowilem sie z nimi na sygnal, ktory dac mieli w chwili zobaczenia wyspy. Potem, gdy zawial pomyslny wiatr, pozegnalem ich na droge. Opuscili wyspe w dniu pelni ksiezyca w pazdzierniku. Minelo wlasnie osiem dni, gdy nagle zaszlo na mojej wyspie cos, co, Bogu dzieki, nieczesto notuja roczniki zeglarstwa. Dopiero sie rozwidnilo i spalem jeszcze smacznie, gdy nagle przybiegl Pietaszek, wolajac glosno O, panie, panie! Jada! Jada! Zerwalem sie przerazony, narzucilem odziez i wybieglem, nie myslac o broni, czego dotad nie zaniedbywalem nigdy. Przesliznawszy sie przez plantacje drzew, ktora byla teraz wspanialym lasem, zobaczylem na morzu lodz zaglowa, zmierzajaca wprost ku wybrzezu. Sadzac wedle kursu, przybywala ona od poludniowej konczyny wyspy. Przywolalem Pietaszka i kazalem mu sie skryc, albowiem nie sa to oczekiwani rozbitkowie i nie wiadomo, czy mamy do czynienia z przyjaciolmi czy wrogami. Potem chwycilem co predzej lunete i wylazlem po drabinie na szczyt mej skaly, ktora mi sluzyla zawsze za wieze straznicza w razie nadchodzacego niebezpieczenstwa. Ledwo rzucilem okiem z tej wysokosci, ujrzalem duzy okret, stojacy na kotwicy w odleglosci okolo dwu mil angielskich w kierunku poludniowo wschodnim. Sadzac po ksztalcie, byl to okret angielski, a takze lodz wydala mi sie angielskiego pochodzenia. Odkrycie to zmieszalo mnie wielce. Uradowalem sie widokiem ojczystego statku, ktorego zaloge stanowic musieli rowniez Anglicy, a wiec przyjaciele, z drugiej jednak strony doznalem dziwnego niepokoju, opadly mnie podejrzenia i postanowilem miec sie na bacznosci. Zadalem sobie pytanie, co robic moze angielski statek na tych wodach, gdzie nie bylo rodzinnych stacji handlowych i dlatego nigdy tedy nie wiodly drogi angielskiej zeglugi. Burza nie mogla go tu zagnac, przeto przybyl w jakichs zlych zamiarach, a rozum wskazywal trzymac sie na razie w ukryciu, by przypadkowo nie wpasc w rece zbojcow lub mordercow. Nie nalezy lekcewazyc nigdy wewnetrznych ostrzezen duszy, chocby sie nie dostrzegalo jasno zagrazajacego niebezpieczenstwa lub nie ocenialo go nalezycie. Gdybym byl postapil wbrew owemu instynktowi, dotkneloby mnie bylo wielkie nieszczescie, powodujac niechybna zaglade. Nie spuszczalem z oczu lodzi zaglowej, ktora plynela wzdluz wybrzeza, szukajac wyraznie dogodnego miejsca na ladowanie. Zaczalem sie juz obawiac, ze zaloga znajdzie ujscie rzeczki, nagle jednak zbraklo im widac cierpliwosci, gdyz skierowali lodz wprost ku wyspie i wpakowali na piasek o pol zaledwo mili angielskiej od mojej fortecy. Odetchnalem z ulga, gdyz nie bylo wykluczone, ze przybija do ladu, niejako pod drzwiami mego domu, po czym wypedziliby mnie zapewne z mojej fortecy, a moze nawet zrabowali cale mienie moje. Zaloga wysiadla na brzeg i teraz przekonalem sie, ze byli to sami Anglicy. Osmiu z nich posiadalo bron, zas trzej byli bezbronni i mieli rece skrepowane sznurami. Jeden z wiezniow zwrocil sie z blagalnym gestem do marynarzy, jak gdyby wzywal ich litosci, dwaj inni milczeli ponuro, stojac na miejscu, na ktore ich wypchnieto z lodzi. Patrzylem struchlaly na to nieoczekiwane widowisko, pojecia nie majac, co dalej nastapi. Ale Pietaszek zaraz wyciagnal wniosek. O, panie! zawolal zywo. Bialy czlowiek zjada bialy czlowiek, jak dziki! Czy sadzisz, ze ci trzej biali zostana pozarci? O tak, panie! Pietaszek sadzi, bialy czlowiek zjada bialy czlowiek! odparl z zapalem. Zaraz zobaczymy! Mylisz sie, przyjacielu! odparlem. Nie jest jednak wykluczone, ze marynarze chca zamordowac tych trzech nieszczesnych ludzi. Musimy byc ostrozni. Z drzeniem czekalem na mej placowce, co nastapi dalej, lada chwila obawiajac sie, ze marynarze rzuca sie na wiezniow i wymorduja ich. I rzeczywiscie jeden z nich dobyl szabli i zaczal nia machac dla postrachu nad glowami. Zalowalem bardzo, ze nie a przy mnie Hiszpana i starego dzikusa, a takze pragnalem podejsc chylkiem na strzal. Bylbym w ten sposob mogl uratowac wiezniow, gdyz zauwazylem, ze marynarze posiadaja tylko bron sieczna. Pragnienie moje mialo sie jednak ziscic w inny sposob. Marynarze nauragali do syta bezbronnym, nawygrazali im i zbezczescili ich ordynarnymi slowami, potem zas rozsypali sie w rozne strony, jakby mieli zamiar zbadac okolice. Nie zwracali zgola uwagi na pojmanych i zdawalo sie, ze jest im obojetne, czy zostana na wybrzezu, czy tez pojda w glab wyspy. Nieszczesliwi wyszukali sobie miejsce porosle trawa i usiedli jak ludzie, ktorzy zwatpili juz zupelnie w ocalenie. Po wyladowaniu zdjeto im wiezy z rak. Wspomnialem teraz, ze i ja watpilem tak samo w ocalenie, kiedy rozgladajac sie z rozpacza po wyspie, uwazalem sie za zgubionego, a noc spedzilem na drzewie, by ujsc szponow dzikich zwierzat. Podobnie tez jak ja, ktory nie wiedzialem, ze Opatrznosc czuwa i fala przyniosla tak blisko brzegu okret, ktory mi dostarczyl srodkow podtrzymania zycia, podobnie i ci trzej biedacy nie wiedzieli, ze bliskie jest ich ocalenie i ze sa juz bezpieczni, w chwili kiedy sie uwazali za straconych. Lodz wpadla na piasek podczas przyplywu, a podczas kiedy zaloga walesala sie bezmyslnie po wyspie, odplyw zostawil ja daleko od wody na suchym piasku. Zostalo wprawdzie w lodzi dwu ludzi na strazy, ale musieli oni dosc nieostroznie obchodzic sie z wodka, gdyz za chwile spali snem sprawiedliwych, rozwaleni na lawkach wioslarskich, czyli duchtach. Po pewnym czasie zbudzil sie jeden, a widzac, ze ster lodzi zagrzebany jest w piasku, krzyknal na towarzyszy, ktorzy tez zbiegli sie z roznych stron i zaczeli spychac lodz ku wybrzezu, co jednak nie wywarlo zadnego skutku. Jakos ich to nie bardzo zmartwilo, gdyz pogadawszy troche, zawrocili spokojnie w gestwine, zostawiajac lodz az do najblizszego przyplywu na lasce losu. Staralismy sie obaj przez caly ten czas trzymac w ukryciu, co bylo rzecza latwa, gdyz ze szczytu skaly widzielismy kazdy szczegol doskonale. Wiedzialem, ze uplynie co najmniej dziesiec godzin zanim przyplyw umozliwi zepchniecie lodzi na wode. Wowczas zas zapadnie mrok, tak ze zdolam podpelznac i uslyszec bodaj cos niecos z rozmowy marynarzy. Tymczasem zaczalem sie zbroic, jak ongis do walki, uswiadamiajac sobie jednak, ze bede sie musial zmierzyc z grozniejszym niz dzicy nieprzyjacielem. Pietaszek takze uzbroil sie. Byl on teraz wysmienitym strzelcem i oddawal mi nieocenione przyslugi. Wzialem dla siebie dwie strzelby, zas trzy muszkiety oddalem Pietaszkowi. Musialem wowczas wygladac nader wojowniczo. Mialem kaftan z dlugowlosych skor i wysoka czapke w ksztalcie stozka, wygladajaca na niedzwiedzia bermyce. Przy boku mym kolysal sie dlugi miecz, za pasem tkwily dwa pistolety, a na kazdym ramieniu sterczala strzelba. Postanowilem nie opuszczac przed zmrokiem kryjowki. Okolo drugiej po poludniu, kiedy upal byl najwiekszy, znikli gdzies bez sladu marynarze. Przypuszczalem, ze sie zaszyli w gestwe i legli spac gdzies w cieniu. Trzej nieszczesliwi siedzieli pod drzewem, stroskani, nie myslac o snie. Dzielila ich ode mnie zaledwo cwierc mili angielskiej, a ukryci w lesie marynarze dostrzec ich stamtad nie mogli. Zauwazywszy to, postanowilem podejsc do nich, w celu zbadania stanu rzeczy. Bez dlugiego namyslu ruszylem w tym kierunku w pelnym uzbrojeniu wojennym, za mna zas kroczyl Pietaszek, ktory chociaz takze przeladowany bronia ani w czesci tak dziko jak ja nie wygladal. Dotarlszy w poblize siedzacych w ponurym zatroskaniu, zawolalem w jezyku hiszpanskim Hallo! Mosci panowie! Raczcie sie przedstawic! Skoczyli na rowne nogi, ale przestrach ich wzrosl jeszcze dziesieciokrotnie, gdy zobaczyli ma dzika, wojownicza postac. Zaden nie pisnal slowa i zdawalo sie, lada moment wszyscy trzej uciekna. Dla uspokojenia, przemowilem teraz po angielsku Panowie! Nie bojcie sie! Przyjaciel spieszacy z ratunkiem jest blizej, niz sadzicie. Zaprawde rzekl jeden z trojki glosem bardzo powaznym, klaniajac mi sie nisko zaprawde, niebo to zeslac nam chyba musialo tego przyjaciela, gdyz zadna ludzka pomoc dotrzec do nas nie zdola. Wszelka pomoc plynie z nieba! odparlem. Teraz jednak powiedzciez, czy chcecie pomocy czlowieka nieznajomego w waszej niedoli. Widzialem jak was przywieziono, okryto obelgami, a nawet jeden z marynarzy grozil wam szabla. Biedny czlowiek stojacy ciagle z odkryta glowa zaczal na te slowa drzec, a lzy splywaly mu obfite po policzkach. Czyliz rozmawiam z wyslancem Boga? spytal drzacym glosem. Czy stoi przede mna czlowiek, czy aniol? Uspokojciez sie, zacny panie! odparlem. Gdyby Bog zeslal swego aniola, mialby on piekniejsze szaty i inna tez bron, niz ja. Uspokojciez sie, prosze, wszyscy, jestem czlowiekiem, jak i wy Anglikiem i chetnie wystapie w waszej obronie. Jak widzicie mam tylko jednego sluzacego, ale broni i amunicji pod dostatkiem. Mowciez bez ogrodek, w jaki sposob was ratowac? Coz to sie wam przygodzilo? O panie! odrzekl biedaczysko. Czas zbyt krotki, a nieprzyjaciele zbyt blisko, by opowiadac szczegolowo nasze dzieje. Wiedzciez tedy tylko, ze ja jestem kapitanem okretu, ktory tu stoi w poblizu na kotwicy. Zaloga zbuntowala sie, z wielka bieda uniknalem smierci, a zbrodniarze wysadzili mnie wraz z tym oto wiernym mi sternikiem i tym oto podroznym jadacym z nami na wyspie, ktora uwazali za bezludna, w tym celu, bysmy wszyscy trzej marnie zgineli. Gdziez sa teraz buntownicy? spytalem. Czy panowie wiecie? O ile wiem, siedza w tej tam gestwie lasu! powiedzial kapitan, wskazujac dosc odlegly punkt. Mam nadzieje, iz nie doslyszeli panskiego zawolania i ze nas teraz nie obserwuja. Inaczej wpadliby na nas niezwlocznie i wszystkich wymordowali. Czy maja bron palna? spytalem znowu. Tylko dwie strzelby, z ktorych jedna zostala w lodzi. Dobrze! Zostawcie wszystko mnie. Draby spia, zda sie, twardo, tak ze z latwoscia moglibysmy ich pozabijac. A moze lepiej, zdaniem panskim, wziac ich w niewole? Kapitan oswiadczyl, ze dwu tylko sposrod przybylych sa lotrami bez sumienia, gdyby ich wiec udalo sie schwytac, reszta wrocilaby natychmiast do posluszenstwa. Spytalem, ktorzy to sa ci niepoprawni zbrodniarze. Odpowiedzial, ze nie moze mi ich z odleglosci wskazac, jednoczesnie zas przyobiecal, ze zastosuje sie do wszelkich mych wskazowek i polecen. A wiec udajmyz sie przede wszystkim na miejsce gdzie nas widziec, ani slyszec nie moga! powiedzialem. Tam uradzimy w spokoju, co czynic nalezy. Zgodzili sie wszyscy trzej i poszli ze mna do kotliny ukrytej przed oczyma marynarzy. Przede wszystkim zadam od pana, kapitanie, odpowiedzi powiedzialem, rozpoczynajac obrady. Czy zechcesz spelnic dwa moje warunki? Kapitan nie czekal dalszego ciagu, ale zareczyl niezwlocznie, ze, o ile okret wroci w jego posiadanie, zostanie mi wylacznie oddany do uslug, jesliby sie zas nawet to nie udalo, zostanie przy mnie i do smierci mnie nie opusci, chocby mial jechac na koniec swiata. Dwaj inni zlozyli takie samo slubowanie. Warunki moje sa nastepujace! oswiadczylem. Po pierwsze Jak dlugo zostawac bedziecie panowie na tej wyspie, musisz, kapitanie, zrzec sie wszelkiej wladzy i mnie uznac za jedynego rozkazodawce. Bron, ktora wam trzem powierze, winniscie mi zwrocic na kazde wezwanie. Po wtore Zobowiazujesz sie pan, kapitanie, odwiezc mnie i sluge mego bezplatnie do Anglii, skoro tylko okret zostanie panu oddany w rece. Kapitan przystal z wielka gotowoscia na oba warunki, ktorym zreszta nic zarzucic nie bylo mozna. Oswiadczyl wzruszony, ze przez cale zycie bedzie mym dluznikiem i udowodni to przy kazdej sposobnosci. Dobrze! powiedzialem. Wygladasz pan, kapitanie, na uczciwego czlowieka i wierze ci. Oto trzy muszkiety dla was oraz proch i kule. Powiedzciez teraz, co, zdaniem waszym, przedsiewziac nalezy? Przyjal bron, rozdal ja pomiedzy obu towarzyszy i podziekowawszy serdecznie oswiadczyl, ze sie poddaje moim rozkazom. Na te slowa wyrazilem przekonanie, ze najlepiej by bylo podejsc do spiacych i dac ognia. Gdy kilku padnie, reszta podda sie pewnie i bedzie mozna ich ulaskawic. Zreszta, niechze sam Bog kieruje kulami. Taka metoda wydala sie jednak zacnemu kapitanowi zbyt sroga. Nie chcial przyzwolic na mordowanie tych ludzi i wyrazil to w sposob nader skromny. Dwu z nich uwazal co prawda za skonczonych lotrow. Oni to wywolali caly bunt i zachodzila obawa, ze jesli nam umkna, to sprowadza na wyspe cala zaloge i zamorduja nas bez namyslu. Przysluchiwalem sie spokojnie, gdy zas skonczyl, odparlem Widzisz pan tedy, kapitanie, ze moj projekt byl dobry. Koniecznosc zmusza czasem do okrucienstwa i jest to jedyny sposob ocalenia wlasnego zycia. Kapitan sprzeciwial sie dalej rozlewowi krwi, wobec czego oswiadczylem, ze biore w swe rece cala sprawe i uczynie, co uznam za potrzebne. Podczas tych obrad zbudzilo sie kilku marynarzy i wstali z trawy. Widzielismy ich dokladnie, spytalem wiec kapitana, czy sa to przywodcy buntu. Zaprzeczyl. A wiec pozwolimy im umknac! powiedzialem. Widac sama Opatrznosc poddala im zbawcza mysl oddalenia sie od reszty. Jesli teraz tamci ci ujda, kapitanie, to bedzie panska wlasna wina. Podniecony ta uwaga wzial kapitan w reke muszkiet, zatknal jeszcze za pas jeden z mych pistoletow, a za jego przykladem uczynili to samo dwaj inni. Potem, stapajac ostroznie, ruszyli w kierunku, gdzie spali marynarze. Nie zdolali jednak uniknac lekkiego szmeru, jakas galazka trzasla, to zwrocilo uwage jednego z ludzi, ktory nie spal, zerwal sie tez i zbudzil gromkim krzykiem towarzyszy. Ale bylo juz za pozno. Zaledwie otworzyl usta wypalili sternik i podrozny, a mierzyli tak dobrze, ze jeden z buntownikow polegl na miejscu, drugi zas odniosl ciezka rane. Ranny zerwal sie jednak zaraz i zaczal glosno wzywac pomocy. Kapitan, ktory przez ostroznosc zachowal swoj naboj w lufie, podszedl don, wezwal go, by blagal Boga o przebaczenie grzechow, gdy zas lotr rzucil sie na niego, wymierzyl mu kolba w glowe cios, po ktorym nie wstal juz z ziemi. Zostalo jeszcze trzech marynarzy, z ktorych jeden byl lekko ranny. Zjawilem sie teraz ja na placu boju, a marynarze, poznawszy, ze nie ma mowy o oporze, jeli blagac kornie o zycie. Kapitan powiedzial im, ze moga zostac ulaskawieni, jesli zloza przysiege, iz z calego serca zaluja udzialu w buncie, pomoga odzyskac okret i doprowadza go do Jamajki, skad wyruszono. Marynarze objawili gleboka skruche, zal i przysiegli bezwzgledne posluszenstwo, po czym kapitan zgodzil sie, by im darowac zycie. Nie mialem nic przeciw temu, zazadalem tylko, by im zwiazano rece i nogi i nie zdejmowano wiezow, jak dlugo beda przebywac na mojej wyspie. Podczas tych zdarzen Pietaszek i sternik poszli z moim rozkazem do lodzi i zabrali z niej wiosla oraz maszt i zagle. Po pewnym czasie zjawili sie trzej marynarze, ktorzy z samego poczatku odlaczyli sie od reszty. Zdumialo ich wielce, ze kapitan, niedawno bedacy jencem, jest na powrot ich panem i wladca. Dali sie tez bez oporu zwiazac i to dopelnilo miary naszego zwyciestwa. Mielismy teraz wraz z kapitanem dosc czasu, by sobie wzajemnie opowiedziec dzieje zywota. Ja zaczalem pierwszy, on zas sluchal uwaznie, a nawet z wielkim napieciem. Wielkie wrazenie wywarlo na nim zwlaszcza owo zrzadzenie Opatrznosci, skutkiem ktorego zaopatrzony zostalem w zywnosc, bron i amunicje. Wzruszenie go ogarnelo wielkie, gdy zestawil zycie moje ze swoim i spostrzegl, ze zostalem uratowany przez Boga po to, by mu z kolei ocalic zycie. Siedzial milczac, ze lzami w oczach i sciskal mi raz po raz reke, niezdolny wyrzec slowa. Gdysmy tak ulzyli sercom swoim, wyprowadzilem go, wraz z dwoma towarzyszami na szczyt mojej skaly, a stamtad, po drabinie do wnetrza fortecy. Uraczylem moich gosci roznymi rzeczami, potem zas pokazalem im wszystko, co sporzadzilem i czego dokonalem w ciagu dlugich lat samotnosci. Chodzili niby we snie, nie mogac uwierzyc przez czas dluzszy temu, co widza i slysza. Kapitana zajely zwlaszcza moje urzadzenia fortyfikacyjne oraz plantacja, ktora po latach dwudziestu, utworzyla nieprzebyty wprost las. Powiedzialem mu, ze wzorem panujacych posiadam procz rezydencji takze palac letni, ktory mu pokaze, na razie jednak trzeba zajac sie odzyskaniem okretu. Przyznal mi zupelna racje, ale zaklopotal sie wielce, gdyz na pokladzie bylo jeszcze dwudziestu szesciu marynarzy, ktorzy wzieli udzial w buncie i wiedzieli dobrze, ze wedle prawa musza postradac zycie. Dlatego tez nie ulegalo watpliwosci, ze bronic sie beda do upadlego, z uwagi na to, iz w pierwszym porcie angielskim czeka ich stryczek. Nie sposob bylo pokonac ich tak mala liczba ludzi, jaka tworzyla nasza gromadke. Zapatrywania kapitana byly az nadto uzasadnione, powiedzialem mu tedy, ze jedynie podstepem zdolamy dojsc do celu. Spodziewalem sie, iz zaloga zniecierpliwiona dluga nieobecnoscia towarzyszy, wysle druga lodz dla ponaglenia powrotu, a zachodzila mozliwosc, ze marynarze tej drugiej lodzi przybeda uzbrojeni w bron palna. Poradzilem wiec przede wszystkim uszkodzic pierwsza lodz, by byla niezdatna do uzytku. Poszlismy do niej i wyjelismy wszystko co nam sie moglo przydac. Byla tam flaszka wodki, kilka sucharow, pelny rog z prochem oraz zawiniety w plotno zaglowe kilkufuntowy kawal cukru. Bardzo mu bylem rad, gdyz od niezmiernie dlugiego juz czasu nie mialem w ustach cukru. Wiosla, maszt, ster i zagiel zabrali juz poprzednio Pietaszek i sternik, totez wynioslszy z lodzi wymienione przedmioty, wybilismy w dnie wielka dziure. Czyniac to nie mialem na celu odzyskania okretu, ale chcialem, w razie niepowodzenia, naprawic lodz i ruszyc nia na poszukiwanie Hiszpanow, o ktorych nie zapomnialem wcale. Potem wyciagnelismy lodz tak daleko na piasek, ze przyplyw zabrac jej nie mogl i wlasnie zajeci bylismy narada, co dalej czynic, gdy nagle okret dal strzal armatni i wywiesil flage na znak, by lodz wracala. Ale zadna lodz nie odbila od brzegu. Okret dal jeszcze kilka sygnalow armatnich, gdy zas pozostaly bez skutku wyslano druga lodz, ktora szybko zblizac sie zaczela do wyspy. Przez lunete naliczylem dziesieciu marynarzy uzbrojonych w muszkiety. Okret stal w odleglosci dwu mil angielskich, totez lodz miala spory kawal do przeplyniecia. Przez ten czas ogladalismy za pomoca lunety twarze wioslarzy. Kapitan rozpoznal wszystkich i powiedzial, ze trzech z posrod nich to ludzie uczciwi, ktorzy tylko pod groza smierci przystali do buntownikow. Natomiast bosman siedzacy takze w lodzi i szesciu innych marynarzy byli to szubrawcy, najgorsi z buntownikow i kapitan zafrasowal sie wielce, czy damy rade takiej czeredzie zbrojnych. Usmiechnalem sie tylko z tych jego obaw i powiedzialem mu, ze ludzie w naszym polozeniu stac winni wyzej ponad wszelki strach, gdyz kazdy wynik, smierc czy zycie, oznacza oswobodzenie z wygnania. Przypomnialem mu wlasne zycie moje na dowod, ze wszystko dla mnie lepsze, niz obecna sytuacja, a w koncu dodalem Gdziez sie zreszta podziala, kapitanie, panska wiara, ze Bog uratowal mi zycie po to, by pana ocalic? Ja osobiscie nierad jestem jednemu tylko... Czemuz to? spytal. Powiedziales pan, kapitanie, ze w lodzi znajduje sie trzech uczciwych marynarzy, a przeto zycie ich musimy uszanowac. Gdyby wszystkich dziesieciu bylo drabami, sadzilbym, ze sam Bog ich wydaje w rece nasze. Wiedz pan bowiem, kapitanie, iz ktokolwiek dotknie stopa tej wyspy, popada w moc nasza, a jego zycie lub smierc od nas jedynie zalezy. Wyrzeklem te slowa glosno, z pelna wiara i usmiechem na ustach, totez dodaly one odwagi kapitanowi i zaufania innym naszym towarzyszom broni. Gdy tylko lodz odbila od okretu, pospiesznie rozdzielilismy naszych jencow. Dwaj, o ktorych kapitan mial najgorsza opinie, umieszczeni zostali w mojej jaskini skalnej w lesie, skad wrocic by tak latwo nie mogli, nawet gdyby zdolali poszarpac wiezy. Postawiono w poblizu skrepowanych jadlo i napoj, a eskortujacy ich Pietaszek dal im tez kilka swiec, by nie siedzieli po ciemku. Potem przyrzekl, ze jesli przez dni kilka zachowaja sie spokojnie, odzyskaja wolnosc, w razie przeciwnym zostana bezwzglednie rozstrzelani. Przyrzekli czekac cierpliwie, podziekowali za zywnosc i swiatlo, a gdy Pietaszek odszedl pewni byli, ze stoi na strazy przed jaskinia. Innych wiezniow nie traktowalismy tak surowo. Dwaj niepewni pozostali w wiezach, dwu zas innych przyjalem na polecenie kapitana do sluzby, odebrawszy od nich przysiege, ze beda zyc i umierac z nami. Wraz z tymi posilkami liczyla teraz nasza armia siedmiu ludzi i nie watpilem, iz damy rade tamtym dziesieciu, tym wiecej, iz zdaniem kapitana bylo posrod nich jeszcze trzech uczciwych. Niedlugo po ukonczeniu tych przygotowan druga lodz wyladowala na wyspie. Zaloga wysiadla i wyciagnela lodz daleko na piasek. Uradowalo mnie to, gdyz obawialem sie, ze ja zostawia na kotwicy w glebokiej wodzie pod straza kilku towarzyszy, co by nam uniemozliwilo zdobycie tego statku. Zaledwo wysiedli, pospieszyli do pierwszej lodzi i zdumieli sie, widzac, ze jest pusta oraz przedziurawiona na dnie. Przez dobra chwile stali bezradni i rozmawiali o tej dziwnej przygodzie, potem zas zaczeli krzyczec glosno dla zwolania towarzyszy. Gdy to nie odnioslo skutku, staneli kolem i oddali salwe. Odpowiedzialo im tylko echo z lasu, a i ten sygnal spelzl na niczym. Siedzacy w jaskini marynarze nie uslyszeli strzalow, zas inni nie smieli na nie odpowiedziec. Bosman nie umial sobie wytlumaczyc tego milczenia i postanowil, jakesmy sie dowiedzieli pozniej, wrocic na okret z meldunkiem, ze cala zaloga pierwszej lodzi poniosla na wyspie smierc, a sama lodz zostala zniszczona przez nieznanego nieprzyjaciela. Nie tracac tedy czasu, zepchneli swa lodz z powrotem we wode i wsiedli wszyscy. Kapitan zadrzal ze strachu, pewny byl bowiem, ze po powrocie marynarzy okret rozwinie zagle i odplynie. Ale ta obawa okazala sie przedwczesna. Ujechawszy mala przestrzen, lodz zawrocila, przybila na nowo do wyspy, a zaloga wysiadla, zostawiajac jednak trzech marynarzy jako straz przy statku. Reszta ruszyla w glab wyspy, by ja zbadac. Rozczarowalo nas to wielce, gdyz nawet w razie pokonania tych siedmiu marynarzy, ktorzy wysiedli, nic by nam z tego nie przyszlo, gdyby tamci trzej wrocili do okretu z zawiadomieniem. Okret odplynalby w takim razie na pewno. Nie bylo jednak na razie innej rady, jak czekac co sie dalej stanie. Siedmiu marynarzy poszlo w glab wyspy, zas trzej pozostali zarzucili kotwice w pewnej od ladu odleglosci, czekajac na powrot towarzyszy. Skutkiem tego nie bylo mowy o zdobyciu lodzi. Maszerujacy szli szeregiem w kierunku mej fortecy. Sledzilismy kazdy ich ruch, oni zas widziec nas nie mogli. Czekalismy, az podejda blisko, by dac salwe. Dotarlszy do wzgorza, z ktorego mogli objac spojrzeniem znaczna czesc polnocnego kranca wyspy, podniesli wielki krzyk i wrzeszczeli tak dlugo, az wszyscy ochrypli. Uznali potem, widocznie, ze niebezpiecznie jest isc dalej w nieznana okolice, usiedli przeto pod drzewem i zaczeli sie naradzac. Latwo by nam przyszlo pokonac ich, gdyby byli zasneli jak poprzednicy, ale zachowali ostroznosc wobec niebezpieczenstwa, mimo ze go nie znali wcale. Kapitan powzial mysl, ktora mi przypadla do gustu. Jesliby marynarze dali raz jeszcze salwe sygnalowa, nalezalo rzucic sie na nich, zanim zdolaja nabic muszkiety i obezwladnic wszystkich. W ten sposob osiagnelibysmy nasz cel bez rozlewu krwi, na czym to wlasnie wielce zalezalo zacnemu kapitanowi. Ale marynarze nie dali salwy sygnalowej, musielismy tedy czekac bezczynnie w zasadzce. Przyszlo mi na mysl, ze moze za nastaniem mroku zdolamy podstepem zwabic na lad straznikow lodzi. Po dlugich obradach marynarze wstali i ruszyli z powrotem ku wybrzezu. Bali sie widac nieznanych niebezpieczenstw, ktorych ofiara padli ich towarzysze, postanowili tedy wrocic i odplynac. Zauwazywszy ich zamiar podzielilem sie swa obawa z kapitanem, a biedak ten popadl w straszna rozpacz. Zaraz jednak blysnela mi mysl o podstepie, za pomoca ktorego mozna by buntownikom przeszkodzic w tym zamiarze. Kazalem Pietaszkowi i sternikowi pobiec co predzej na zachodnie wybrzeze, tam gdziem stoczyl pierwsza walke z dzikimi, wejsc na wzgorze i krzyczec co sil w piersiach, tak by buntownicy uslyszeli i odpowiedzieli. Potem mieli wyslancy cofnac sie, krzyczac ciagle, w las i gnac szerokim kregiem w kierunku, ktory im dokladnie wyznaczylem. Marynarze mieli wlasnie wsiadac do lodzi, gdy nagle rozbrzmialy z glebi wyspy donosne przeciagle okrzyki Pietaszka i sternika. Zaczeli nadsluchiwac, spogladali po sobie, naradzili sie pospiesznie, potem zas pobiegli zwawo wybrzezem w strone zachodnia, w slad za glosami, az do rzeczki, ktora im zastapila niespodzianie droge. Stalo sie, com przewidzial. Przywolali lodz, by ich przewiozla na drugi brzeg wezbrany wlasnie skutkiem przyplywu wody. Lodz podplynela troche w gore rzeczki i wysadzila zaloge na przeciwleglym brzegu, poniewaz zas bylo tu z pozoru calkiem bezpiecznie, przeto marynarze przywiazali statek lina do drzewa i poszli dalej, zabierajac ze soba jednego ze straznikow, by wzmocnic swa gromadke. Trudno bylo zyczyc sobie czegos lepszego. Gdy tylko marynarze pobiegli na poszukiwanie niewidzialnych krzykaczy, wypadlem z towarzyszami z zasadzki, przekroczylem rzeczke w czesci gornej, plytkiej i rzucilismy sie na dwu straznikow. Jeden lezal w trawie, drugi na dnie lodzi i wpadli nam w rece, zanim sie spostrzegli. Lezacy w trawie chcial uciekac, ale kapitan zwalil go na ziemie, po czym drugi poddal sie bez namyslu. Wyszlo na jaw, ze ten drugi zostal przemoca nakloniony do buntu, przeto wstapil w nasze szeregi i wytrwal uczciwie do konca na stanowisku. Tymczasem Pietaszek i sternik wywabili marynarzy tak daleko w glab wyspy, ze nie mogli oni wrocic do lodzi przed zapadnieciem nocy. Zjawili sie w koncu przy nas, strasznie zmeczeni, co bylo rowniez miara zmeczenia tych, ktorzy ich szukali. Nie bylo teraz nic innego do roboty, jak czekac nadejscia buntownikow, by sie na nich rzucic pod oslona ciemnosci. Po kilku godzinach zaczeli nadciagac pojedynczo, wolajac towarzyszy, by sie spieszyli. Wszyscy kleli, zalili sie i wzdychali, rozgoryczeni dlugim szukaniem i bieganiem, od ktorego poranili sobie nogi. Dotarlszy do lodzi, staneli oniemiali. Byla pusta, lezala wysoko na piasku skutkiem odplywu, a dwaj straznicy znikli. Ten i ow zaczal dowodzic, ze albo wyspa jest zaczarowana, albo posiada mieszkancow, ktorzy wymordowali zaloge pierwszej lodzi i teraz czyhaja takze na ich zycie. Wolali po nazwisku dwu brakujacych jeszcze towarzyszy kilkadziesiat razy, ale nie otrzymali odpowiedzi. Bezradni i zrozpaczeni chodzili po brzegu rzeczki, wsiadali do lodzi, kladli sie na duchtach chcac odpoczac, wylazili ponownie na ziemie i walesali sie tu i tam bez celu. Ludzie moi chcieli kilka razy juz napasc na zatrwozonych, by z nimi skonczyc, ja jednak postanowilem czekac pomyslniejszej jeszcze sposobnosci, albowiem wolalem szczedzic krwi zarowno nieprzyjaciol, jak i wlasnych wojownikow, a to tym wiecej, ze buntownicy byli doskonale uzbrojeni. Po pewnym czasie polecilem Pietaszkowi i kapitanowi, by podeszli na czworakach jak najblizej, ale zalecilem im strzelac tylko na pewniaka. Posluszni rozkazowi znikli zaraz w ciemnosci. Przypadek zrzadzil, ze bosman oddalil sie od reszty wraz z dwoma towarzyszami. Byl on jednym z glownych podzegaczy na pokladzie okretu, teraz zas klal i zalil sie najglosniej. Skierowal sie wlasnie w strone naszego patrolu. Widzac, ze los wydal mu w rece lotra, kapitan mogl sie ledwo powstrzymac az do chwili, kiedy tenze stanal w odleglosci strzalu. Zrazu poznal tylko glos jego, teraz jednak zobaczyl cala postac buntownika. Skoczyl na rowne nogi, za nim Pietaszek i strzelili obaj jednoczesnie. Trafiony w glowe padl trupem bosman, jeden z jego towarzyszy otrzymal rane w brzuch, a drugi uciekl. Bezposrednio po strzalach wystapilem do boju z moja armia. Liczyla ona siedmiu ludzi general Robinson Crusoe, adiutant Pietaszek potem zas kapitan, sternik, podrozny i trzej jency wojenni, ktorym powierzylem bron. W ciemnosci nieprzyjaciel nie mogl dostrzec, jak nas malo i to byla sprzyjajaca okolicznosc. Kazalem schwytanemu straznikowi lodzi wolac buntownikow po nazwisku, majac nadzieje, ze ich to skloni do ukladow i przyjecia moich warunkow. Marynarz podszedl i krzyknal Tomie Smith! Tomie Smith! Tom nastawil uszu. Czys to ty, Jack? odkrzyknal, poznawszy glos. Tak, to ja, Tomie! Radze ci, rzuc na milosc boska bron i kaz to zrobic innym! Inaczej wszystko przepadnie. Poddajcie sie poki czas! Komu sie mamy poddac? spytal Tom. Ktoz tego zada? Tu stoi nasz kapitan wraz z piecdziesieciu zolnierzami! odparl Jack. Od pol godziny sledza oni was. Bosman padl trupem, Will Trey dogorywa, ja jestem w niewoli, a jesli sie nie poddacie, zginiecie wszyscy marnie. Czy zostaniemy ulaskawieni w razie poddania sie? spytal Tom. Spytaj sam kapitana! odparl Jack. Kapitan slyszal oczywiscie wszystko. Przeczekal dwie minuty, potem zas przemowil Hej, Smith! Wiesz dobrze, kto do ciebie mowi, gdyz znasz moj glos. Jesli natychmiast zlozycie bron i oddacie sie w niewole, daruje wam zycie, wszystkim, z wyjatkiem Willa Atkinsa. Na milosc boska, kapitanie, miejze pan litosc! krzyknal Atknis z rozpaczliwym strachem. Czemuz ja mam dac glowe? Wszakze nie uczynilem nic gorszego od innych! To bylo klamstwo. W chwili wybuchu buntu Will Atkins pierwszy podniosl reke na kapitana, zwiazal go i obrzucil obelgami i klatwami. W odpowiedzi rozkazal mu kapitan zdac sie na laske i nielaske i dodal, ze los jego zalezy od namiestnika tej wyspy. Namiestnikiem bylem ja, ktory to tytul nadany mi juz podczas poprzednich ukladow, w zupelnosci mnie zadowalal. Buntownicy stracili juz cala otuche, bez wahania tez rzucili zaraz bron i zaczeli blagac kornie o darowanie zycia. Jack i dwaj jego towarzysze zwiazali z rozkazu kapitana buntownikow, zas reszta mej armii, ktorej liczby w ciemnosci dostrzec nie bylo mozna, wziela ich w niewole oraz zajela lodz. Ja sam wraz z mym adiutantem pozostalem niewidzialny, jak to mowia... ze wzgledow politycznych. Kapitan przedstawil buntownikom w ostrych slowach, jakiej sie dopuscili zbrodni, a potem jak glupio postapili. Chocby czyn taki ukrywac sie dal przez pewien czas, to w koncu musieliby wszyscy zawisnac na stryczku w pierwszym zaraz porcie, do ktorego by zawineli. Okazali wielka skruche i blagali ze lzami o zycie. Kapitan oswiadczyl im, ze nie sa jego jencami, ale namiestnika wyspy. W zaslepieniu swym sadzili, ze przybijaja do miejsca niezamieszkalego, ale Bog zrzadzil inaczej. Wyspa ta jest nie tylko zamieszkala, ale zostaje pod wladza namiestnika, w dodatku Anglika, ktory ma przeto prawo sadzic ich wedle prawa angielskiego, czyli niezwlocznie powiesic. Poniewaz jednak otrzymali na razie ulaskawienie, przeto zostana odstawieni do Anglii, gdzie beda podlegali ustawowej karze. Odnosi sie to do wszystkich z wyjatkiem Willa Atkinsa, ktory moze uczynic obrachunek z Bogiem, gdyz zostanie powieszony o swicie. Przemowa ta, bedaca wymyslem samego kapitana, wywarla druzgoczace wrazenie. Will Atkins padl na kolana i zaczal blagac kapitana, by sie raczyl wstawic za nim do namiestnika, a inni prosili takze zarliwie, by ich nie wieziono do Anglii. Z tych wszystkich wydarzen wyciagnalem wniosek, ze bliski juz jest czas mego wyzwolenia. Nie watpilem juz teraz, ze z latwoscia zdolamy opanowac okret przy pomocy tych pokornych i skruszonych ludzi. Cofnalem sie cicho, niewidziany przez nikogo, by nie spostrzezono, jakiego to rodzaju namiestnik wlada wyspa. Potem zawezwalem do siebie kapitana w ten sposob, ze jeden z mych ludzi podszedl kawalek drogi i powiedzial glosno Panie kapitanie! Ekscelencja, pan namiestnik Jego Krolewskiej Mosci, zyczy sobie pomowic z panem! Na to odparl kapitan sluzbiscie. Prosze oznajmic ekscelencji panu namiestnikowi, ze natychmiast sie stawie przed jego obliczem. W ten sposob nabrali marynarze przekonania, ze namiestnik wraz z oddzialem piecdziesieciu zbrojnych znajduje sie gdzies w poblizu i stali sie jeszcze pokorniejsi niz przedtem. Opowiedzialem kapitanowi swoj plan zdobycia okretu i z zadowoleniem przekonalem sie, ze go pochwala. Zaraz nazajutrz mielismy go wykonac. Z koniecznej ostroznosci polecilem kapitanowi, by podzielil naszych jencow. Trzej najniebezpieczniejsi, a posrod nich Atkins, zostali wyslani do jaskini, gdzie siedzieli juz dwaj poprzedni, a odtransportowali ich Pietaszek, sternik i podrozny. Reszte wiezniow odprowadzono do mej letniej rezydencji. Poniewaz mieli zwiazane rece, przeto uznalem, ze miejsce to zabezpiecza nas dostatecznie przed ich ucieczka. Zreszta czas trwania niewoli zawisl od ich zachowania sie. Nazajutrz rano poslalem kapitana, by im roztrzasnal sumienie i zbadal, czy ich mozna uwolnic i uzyc do zdobycia okretu. Przedstawil im wymownie zbrodnie, jakiej sie dopuscili i uprzytomnil fatalne polozenie. Chocby im nawet namiestnik darowal zycie, to jako buntownicy zawisna wedle prawa angielskiego na szubienicy i to w kajdanach, gdy tylko stana w pierwszym angielskim porcie. Jedno ich tylko ocalic moze, mianowicie jesli z cala ofiarnoscia i uczciwoscia dopomoga w odzyskaniu okretu, wowczas bowiem namiestnik uzyje calego swego wplywu, by ich uchronic od kary w ojczyznie. Latwo zrozumiecie, ze buntownicy z calym zapalem przyjeli te propozycje. Padli na kolana i przysiegli, ze do ostatniej kropli krwi wytrwaja meznie przy boku swego zacnego kapitana, chcac w ten sposob odpokutowac swa zbrodnie. Oswiadczyli, ze lagodnosci tej nie zapomna do konca zycia, uwazac go beda poki zycia za swego wybawce i pozostana mu wdzieczni. Ano to dobrze, chlopcy! odparl kapitan. Cieszy mnie wasza skrucha i dobre zamiary. Pojde teraz do namiestnika i zawiadomie go o wszystkim. Zobaczymy, co na to powie. Wrocil, opisal mi nastroj marynarzy i wyrazil przekonanie, ze przysiega ich byla szczera. I ja w to uwierzylem, aby sie jednak zabezpieczyc, polecilem uwolnic pieciu ludzi, ale zawiadomic ich jednoczesnie, ze zatrzymuje drugich pieciu jako zakladnikow, ktorzy w razie zdrady natychmiast zostana powieszeni. Armia moja miala teraz sklad nastepujacy po pierwsze kapitan, sternik i podrozny, po wtore dwaj wiezniowie z zalogi pierwszej lodzi, ktorzy za poreka kapitana od poczatku samego otrzymali bron, po trzecie dwaj nastepni, zamknieci dotad w letnim mieszkaniu, a po czwarte pieciu wymienionych z zalogi drugiej lodzi. Razem mialem tedy dwunastu ludzi, nie liczac zakladnikow w jaskini. Spytalem kapitana, czy z tymi silami wazy sie zdobywac okret, a on odpowiedzial, ze podejmie z pomoca boza te sprawe. Nie tracac czasu, wzial sie do naprawy lodzi przez nas uszkodzonej, a gdy to rychlo zostalo dokonane, spuscil oba statki na wode. W jednej usiadl podrozny i czterech marynarzy, w drugiej zas kapitan, sternik i pieciu ostatnich marynarzy. Gdy noc zapadla, odbila wyprawa od brzegu i skierowala sie, wioslujac powoli, w strone okretu. Dotarlszy na odleglosc glosu, Jack zasygnalizowal okrzykiem i powiedzial patrzacej przez parapet zalodze, ze nareszcie po dlugich poszukiwaniach odnaleziono zaloge pierwszej lodzi, przy czym nie obeszlo sie bez roznych przygod i niebezpieczenstw. W ten sposob zajeta zostala uwaga zalogi az do chwili przybicia obu lodzi do boku okretu. W tej chwili weszli po spuszczonych drabinach sznurowych na poklad kapitan i sternik, i zatlukli bez namyslu kolbami muszkietow drugiego sternika i ciesle. Buntownicy nie zdolali jeszcze przyjsc do siebie po tym napadzie, gdy z wszystkich stron otoczyli ich marynarze przybyli lodziami, zamykajac jednoczesnie luki pokladu, by sie zabezpieczyc przeciw tym, ktorzy byli na dole. Napadnieci znienacka buntownicy stawili slaby opor i poddali sie rychlo. Ale przywodca, kapitan buntownikow, uciekl do kajuty i przy pomocy dwu marynarzy i chlopca okretowego zaczal sie bronic zaciecie. Sternik wylamal drzwi, otrzymal postrzal w ramie, ale nie zwazajac na to poskoczyl i ustrzelil draba z pistoletu. Kula weszla ustami, a wyszla poza uchem, tak ze buntownik legl na miejscu. Smierc dowodcy zlamala opor reszty zalogi, tak ze okret zostal odzyskany bez dalszej straty w ludziach. Umowilismy sie, ze w razie powodzenia kapitan da siedem strzalow armatnich. Jakoz zagrzmialy one wsrod nocy, huk polecial daleko po oceanie, a serce moje wezbralo niezmierna radoscia. Do drugiej blisko nad ranem siedzialem na wybrzezu, czekajac na ten sygnal z utesknieniem. Pelen wdziecznosci dla Boga, udalem sie na spoczynek. Dzien miniony byl burzliwy i wyczerpal mnie, totez zapadlem rychlo w gleboki sen. Niedlugo atoli spoczywalem, gdyz zbudzil mnie ponowny strzal. Wstalem zmieszany. Nagle dolecialo mnie wolanie z zewnatrz fortecy. Panie namiestniku! Panie namiestniku! Byl to glos kapitana. Wyszedlem spiesznie po drabinie i zastalem go na szczycie wzgorza. Wskazal na okret, potem chwycil mnie w ramiona. Przyjacielu moj! Wybawco! Oswobodzicielu! zawolal. Oto tam stoi na kotwicy twoj okret. Jest wlasnoscia twoja, jako i my wszyscy, ktorzy ci zawdzieczamy zycie i wolnosc! Przycisnalem do piersi zacnego czlowieka, potem zas spojrzalem przez lzy po morzu lsniacym w porannym sloncu. Tuz przy brzegu, ledwo o pol mili angielskiej oddalony stal okret, ktory kapitan rozkazal podprowadzic zaraz po ukonczeniu boju do samego ujscia rzeczki. On sam wyladowal czolnem w miejscu, gdzie przybilem do brzegu ongis tratwami, a wiec niemal u progu mego domu. Bylem tak wzruszony, ze nie moglem sie oprzec lzom. Uplynal tedy czas mego wygnania, moglem opuscic wyspe wedle woli, gdyz tam, na morzu czekal mych rozkazow wielki, wspanialy okret, ktorym mialem wrocic do ojczyzny. Do ojczyzny! Ach, trudno mi to bylo pojac! Trzymalem jeszcze kapitana w objeciach i gdyby nie to, bylbym niezawodnie upadl. Dlugo nie moglismy obaj wyrzec slowa. Kapitan byl rownie jak ja wzruszony, chociaz z innego powodu. Zaczal mnie ponownie zapewniac o swej wielkiej wdziecznosci i prosil serdecznie, bym sie uspokoil. Trudno bylo to zrobic i dopiero ponowny wybuch placzu ulzyl mi i przywrocil mowe. Objawszy znowu kapitana, podziekowalem mu za wyzwolenie i oswiadczylem, zem go od razu uznal za wyslanca niebios, zas jego przybycie jest najwiekszym cudem, jaki przezylem na tej wyspie. Gdysmy tak wzajem ulzyli sercom naszym oraz zlozyli Bogu dzieki za ocalenie, zawiadomil mnie kapitan, ze przywiozl cos na przekaske, chociaz niewiele zostalo na okrecie, gdyz buntownicy spozyli co najlepsze zapasy. Krzyknal na ludzi czekajacych w czolnie, by przyniesli rzeczy, przeznaczone dla pana namiestnika. Po chwili przywlokl Pietaszek do mej fortecy taka mase roznosci, jakby szlo nie tylko o obdarowanie mnie, ale zaprowiantowanie na czas dlugi. Znalazla sie nasamprzod paka zawierajaca szesc flasz madery, po dwie kwarty kazda, potem dwa funty przedniego tytoniu, dwa ogromne platy solonej wolowiny i szesc wieprzowiny, wor grochu, sto funtow sucharow, skrzynia cukru, skrzynia maki i jeszcze mnostwo innych przysmakow. Ale sto razy potrzebniejszym, a wiec bardziej pozadanym, byl mi inny podarek, a skladal on sie z szesciu nowych koszul, szesciu pieknych krawatow, dwu par rekawiczek, pary trzewikow, pary ponczoch oraz doskonalego, malo co noszonego ubrania z wlasnej garderoby kapitana. Jednym slowem, zacny ten czlowiek ubral mnie od stop do glowy. Cenny to byl dar, a chociaz bardzo potrzebowalem odziezy, z trudnoscia tylko przywyklem do niej, w pierwszej zas chwili czulem sie bardzo nieswojo. Podziekowalem za wszystko serdecznie, potem zas zaczelismy radzic, co poczac z wiezniami. Szlo glownie o dwu, ktorych kapitan uznal za zepsutych na wskros i niepoprawnych lotrow. Gdybysmy ich mieli nawet wziac na poklad, to tylko skrepowanych i zakutych w kajdany i jedynie po to, by ich oddac wladzom krajowym. Odparlem, ze sprobuje doprowadzic do tego, by sami poprosili, o zostawienie ich na wyspie. Bardzo bym byl rad, gdyby sie to udalo! rzekl kapitan i w pelni uznaje panski plan. Poslalem Pietaszka i dwu marynarzy do jaskini z poleceniem przeprowadzenia wiezniow do mej letniej rezydencji i pilnowania, az do chwili mego przybycia. Stalo sie tak i niezadlugo poszedlem tam w towarzystwie kapitana, przybrany w nowe szaty, jako namiestnik i wladca wyspy. Przyprowadzono przed me oblicze skrepowanych wiezniow. Popatrzylem na lotrow surowo, potem wykazalem im popelniona zbrodnie i zakonczylem uwaga, ze Opatrznosc wpedzila ich we wlasne sidla. Potem oswiadczylem, ze okret zostal na moj rozkaz zasekwestrowany, stoi u wybrzeza, a wybrany przez nich buntowniczy kapitan otrzymal zaplate za swe czyny i za chwile zostanie w ich oczach powieszony na rei przedniego masztu. Ich czeka ten sam los, albowiem jako namiestnik wyspy mam prawo sadzic i wyrokowac wedle angielskich ustaw. Wreszcie zapytalem, co maja na swoja obrone. Jeden z wiezniow zabral glos i oswiadczyl w imieniu wszystkich, ze nic nie moga przywolac na swa obrone, natomiast pozwala sobie przypomniec, ze kapitan raczyl w chwili poddania sie ich darowac im zycie. Teraz oto wszyscy prosza pokornie pana namiestnika, by zechcial laskawie uczynic to samo. Odpowiedzialem, ze wlasnie zamierzam opuscic wyspe wraz z wszystkimi mymi ludzmi i pojade do Anglii okretem kapitana. Oswiadczylem tez, ze darowuje im zycie, gdyby jednak kapitan zabral ich na poklad to tylko zakutych w kajdany, zas w ojczyznie czeka ich sad, ktorego wyrok latwo przewidziec. Poradzilem im przeto, by zostali na wyspie i probowali zyc tutaj jako tako, gdyz innej rady nie ma. Podziekowali mi pokornie za lagodny wyrok i oswiadczyli, ze wola tu walczyc o zycie, nizli dac sie powiesic w Anglii. Kapitan wzbranial sie z pozoru, potem jednak przystal. Kazalem przeto uwolnic wiezniow i zaopatrzywszy ich w zywnosc rozkazalem, by poszli w glab wyspy i tam czekali, az ich przywolam. Bylem juz gotow do odjazdu, nie chcialem jednak opuszczac wyspy, nie dopelniwszy wobec pozostalych obowiazkow chrzescijanina i czlowieka, totez zostalem tu jeszcze przez jeden dzien i noc. Wyslalem kapitana na poklad, by przysposobil okret do podrozy, oraz polecilem mu powiesic na rei przedniego masztu przywodce buntownikow, ktorego zastrzelil sternik. Wrociwszy do fortecy, kazalem przyprowadzic sobie winowajcow. Dziwny palac skalny namiestnika wyspy wprawil ich w wielkie zdumienie, poniewaz jednak poczuli ma wladze, uznali za stosowne sluchac w pokorze mych slow. Nasamprzod pokazalem im wiszacego na rei przywodce buntu, na ktory to widok zadrzeli od stop do glowy. Potem pochwalilem postanowienie pozostania na wyspie, gdyz ten sam los spotkalby ich niewatpliwie w Anglii. Nastepnie opowiedzialem sluchajacym z wielkim zaciekawieniem dzieje mego zycia. Na koniec oprowadzilem ich po fortecy, objasnilem jej budowe, powiedzialem, jak uprawialem pole, pieklem chleb, suszylem winogrona, slowem nauczylem wszystkiego, czego potrzebowali, by zyc, a slowa moje wlaly nadzieje i otuche w ich serca. Przy tym oznajmilem, ze niezadlugo przybedzie tu szesnastu Hiszpanow, zalecilem, by zyli z nimi w zgodzie i zostawilem na stole list pod adresem ich przywodcy. Zaznaczam tu, ze kapitan dostarczyl mi papieru, atramentu i piora dla napisania tego listu, przy czym wyrazil zdumienie, iz nie przyszlo mi nigdy na mysl, sporzadzic sobie atramentu ze sadzy i wody, lub soku roslin. Nie rozumial, czemu dokonawszy tylu bardzo trudnych rzeczy, o tym wlasnie zapomnialem. Na pytanie to, wyznaje, odpowiedzi nie znalazlem. Podarowalem kolonistom moja bron, a mianowicie piec muszkietow, trzy strzelby i trzy szpady. Z calego zapasu prochu zostalo jeszcze poltorej beczki, gdyz po uplywie pierwszych lat pobytu oszczedzalem, jak moglem, amunicje. Nauczylem jeszcze pozostajacych na wyspie, jak maja hodowac trzode, tuczyc kozy oraz robic maslo i ser. Poza tym przyrzeklem wplynac na kapitana, by im podarowal jeszcze dwie beczki prochu oraz zapas nasion, za ktorymi sam tesknilem ciagle nadaremnie. Wreczylem im tez worek grochu, otrzymany w podarku, zalecajac, by go nie zjedli, ale wysiali az do ostatniego ziarnka i rozmnozyli. Na tych rozmowach ubiegl wieczor i wieksza czesc nocy, a o swicie przybyl kapitan, by mnie zabrac wraz z wiernym Pietaszkiem na poklad. Biedny chlopak z wielkim zalem opuszczal wyspe, tym wiecej, ze bylo stad blisko do stalego ladu, gdzie mieszkalo jego plemie. Najbardziej jednak trapilo go, ze odjedzie, nie pozegnawszy starego ojca swego, a wyznaje, ze mnie ta okolicznosc smucila. Bylbym ostatecznie czekal powrotu Hiszpanow i starego Karaiba, ale kapitan oswiadczyl, ze przy panujacej obecnie ciszy morskiej podroz potrwa i tak dlugo, zas okret posiada bardzo malo prowiantu, zwlaszcza solonego miesa, totez odkladac wyjazdu nie mozna. Pocieszalem tedy, jak moglem, biednego Pietaszka, a najlepszy skutek odnioslo, gdym mu pozostawil wolnosc pozostania i powrotu do ojczyzny. Popatrzyl na mnie przerazony, jakbym go posadzal o jakas straszna zbrodnie, potem zas padl mi do nog, objal me kolana i zawolal glosem przerywanym przez lzy Nie, panie! Nie, panie! Pietaszek zostac, gdzie jego dobry, kochany pan! Pietaszek kocha bardzo, bardzo, duzo swoj stary ojciec, ale kocha bardzo, bardzo, duzo, wiecej swoj pan Robinson Crusoe! Wzruszony wielce objalem go w ramiona, a gdym mu zapowiedzial, ze niedlugo wroce na te wyspe, by przekonac sie, jak stoja sprawy kolonii, zaczal skakac, tanczyc i otarlszy lzy pomagal mi dzielnie pakowac rzeczy, ktore chcialem zabrac ze soba. Mysl, ze zobaczy jeszcze ojca, pogodzila go z odjazdem. Obszedlem raz jeszcze fortece, poglaskalem oswojone kozy i mlode lamy, ktorych stajnia miescila sie teraz w obrebie palisady, spojrzalem ze wzgorza na wyspe, objalem wzrokiem lasy, strumienie, gory i uprawne pola, przez siebie zalozone, przywiodlem sobie na pamiec rozliczne przygody i przezycia, zwiazane z tym zakatkiem, zlozylem dzieki Bogu za wszystkie dobrodziejstwa, potem zas wsiadlem do czolna czekajacego u ujscia rzeczki. Z calego mienia zabralem tylko wielka, stozkowata czapke futrzana, parasol i jedna z papug, a wreszcie pieniadze, ktore tak dlugo lezaly nietkniete, ze sczernialy i utracily blask. Okret byl gotow do odjazdu, ale najlzejszy nawet wietrzyk nie marszczyl powierzchni morza, przeto odplynac dnia tego nie moglismy jeszcze. Nad ranem przyplyneli dwaj z pieciu pozostalych i zaczeli blagac, by ich zabrac na poklad. Mowili, ze trzej inni wszczeli klotnie, tak iz nie byli pewni zycia. Prosili kapitana, by ich nie zostawial, gdyz wola juz zawisnac na szubienicy w ojczyznie. Kapitan powiedzial czepiajacym sie rozpaczliwie liny kotwicznej lotrzykom, ze musi zasiegnac zezwolenia namiestnika, potrzymal ich jeszcze chwile we wodzie, gdy zas zlozyli przysiege, ze beda sluchac i wiernie pelnic wszelkie rozkazy, spuscil im czolno i wzial ich na poklad. Tu otrzymali na powitanie porzadna chloste knutem o dziewieciu rzemieniach, zwanym kotem o dziewieciu ogonach , a potem okazalo sie, ze sa to dzielni i posluszni marynarze. W godzinach przedpoludniowych wyslalem jeszcze na lad czolno z przyrzeczonymi kolonistom zapasami, do ktorych kapitan dolaczyl skrzynie marynarskie, zawierajace ich prywatna wlasnosc, zwlaszcza odziez. Podziekowali bardzo serdecznie za ten dowod laski, ktorego sie wcale nie spodziewali. Nie zaniedbalem oswiadczyc dla ich uspokojenia, ze o ile to bedzie mozliwe skieruje w strone wyspy ktorys z okretow, tak by mogli z czasem wyjechac. Po poludniu podnieslismy kotwice i ruszylismy w droge. Byl to, jak wskazywal kalendarz okretowy, dzien 19 grudnia, roku Panskiego 1686. Spedzilem przeto na wyspie dwadziescia osiem lat, dwa miesiace i dziewietnascie dni. Po dlugiej podrozy przybylem do Londynu dnia 11 czerwca roku Panskiego 1687. Stanalem po trzydziestopiecioletniej nieobecnosci znowu na ziemi ojczystej wraz z Pietaszkiem, ktorego ruch i zycie tutejsze wprawilo w takie oslupienie, ze nie mogl wyrzec slowa. Po uplywie polowy ludzkiego zywota znalazlem sie z powrotem w kraju cywilizowanym, posrod rownych sobie, w ludnym miescie. A jednak jakze obcy sie poczulem tutaj! Wysokie budynki i ciasne ulice dlawily mnie i niepokoily, a w sercu tetnilo ponadto trwozne pytanie, czy zastane jeszcze przy zyciu ojca i matke? Rychlo znalazlem statek pobrzezny, ktory nas obu zawiozl do Hull, skad ruszylismy karetka pocztowa do mego rodzinnego Yorku. Wydalo mi sie tu bardziej jeszcze obco niz w Londynie. Nie zmienily co prawda postaci stare ulice i domy, ale z okien spogladaly obce twarze na podstarzalego czlowieka, ktory kroczyl wraz z czarnym towarzyszem po kamienistym bruku, tak jakby nie nawykl don wcale. Spotykalem samych nieznanych ludzi i dziwilo mnie to bardzo. Spodziewalem sie zastac tu rowiesnikow swoich, a zapomnialem calkiem, iz ci, mlodzi ongis ludzie, dzis licza lat piecdziesiat piec i chyla sie ku starosci. W koncu stanalem przed znanym dobrze domem. Pietaszku! powiedzialem wzruszony, kladac dlon na klamce. Tutaj mieszkal ongis ojciec moj! Czy ojciec zyc jeszcze? spytal z cicha, skladajac rece. Glos wewnetrzny powiada mi odparlem ze Bog raczy nam uzyczyc radosci powitania sie jeszcze tu, na ziemi. To rzeklszy otwarlem drzwi i wszedlem. W waskiej sieni staly te same, stare szafy, ta sama won przepajala wszystko, totez uczulem sie na nowo dzieckiem... mlodziencem. W izbie mieszkalnej tykal glosno, powoli znany mi dobrze zegar wahadlowy. Slyszalem go doskonale przez zamkniete drzwi. Bezwiednie chwycilem ramie mego towarzysza. Zdjelismy kapelusze. Otworzylem cicho... calkiem cicho... Nikt sie nie odezwal. Przekroczylem prog. Zgrzybialy starzec o snieznych wlosach siedzial w fotelu o wysokich poreczach. Na szmer krokow naszych podniosl glowe. Nie wiem, kim jestes, czcigodny panie rzekl glosem slabym, niepewnym, starczym ale witam cie uprzejmie. Prosze, usiadz pan. Zaraz nadejdzie corka moja i spyta czym panu mozemy sluzyc. Przystapilem don i uklaklem. Nie znasz mnie, panie? spytalem ujmujac jego dlon. Nie, nie znam! odparl patrzac w ma brodata twarz. Oczy mi oslably calkiem. Ale mimo to wydaje mi sie, zem cie ongis widywal, panie. Ktoz jestes? Nie mogac wytrzymac wybuchnalem placzem. Gdziez sie to podziala corka moja? mruknal starzec. Uspokojciez sie, drogi panie! dodal. Jesli cie spotkalo nieszczescie, a bede w stanie dopomoc, to uczynie to jak najchetniej! Corka moja zaraz wroci i rozmowi sie z panem. Nie spotkalo mnie wcale zadne nieszczescie! odparlem Przeciwnie, Bog obdarowal mnie tym wielkim szczesciem, ze moge cie jeszcze widziec, drogi ojcze moj. Czyz mnie naprawde nie poznajesz, ojcze? Jestem Robinson, syn twoj! Starzec wyprostowal sie i spojrzal uwaznie. Wielka radosc zablysla w jego na poly zagaslych oczach. Potem podniosl drzace ramiona, otoczyl ma szyje i przycisnal mnie do piersi. Synu moj! zawolal. Syn utracony wrocil! Chwala badz Bogu przedwiecznemu! O, teraz juz zaprawde moge lec spokojnie w grobie! Szczesny to byl dzien. Ojciec trzymal mnie ciagle przy sobie i nie puszczal mej reki z dloni. Radosc siostry mojej byla tez wielka, a niebawem dom zaroil sie sasiadami i dawnymi znajomymi, ktorzy przybiegli, chcac zobaczyc odzyskanego Robinsona i jego czarnego towarzysza. Poczciwy Pietaszek byl bardzo uradowany szczesciem swego pana i zaczal opowiadac wszystko w sposob tak komiczny, ze caly dom zawrzal niezmierna wesoloscia, a smial sie nawet nieraz serdecznie sedziwy ojciec, ktory liczyl obecnie szescdziesiat dziewiec lat. Matka moja zmarla juz przed dwudziestu laty, ale, jak mi powiedzial ojciec, udzielila na lozu smierci blogoslawienstwa synowi. Cale tygodnie zbiegly na szczegolowym opowiadaniu dziejow mego zycia i przygod, a zacny ojciec sluchal z wielka uwaga. Totez kazda wolna chwile spedzalem u jego boku, opowiadajac, jak to Bog milosierny ochronil mnie przed dzikimi i zastawil mi stol obfity wsrod bezludnej pustyni. Zdarzylo sie tak szczesliwie, ze moglem przystapic jako wspolnik do pewnego przedsiebiorstwa okretowego w Hull, ktora to sposobnosc pochwycilem z radoscia. Wlasciciele okretu, ktorym ocalilem kapitana, a tym samem statek i caly jego ladunek, ofiarowali mi w darze dwiescie funtow szterlingow. Przyjalem chetnie pieniadze, gdyz moje srodki materialne byly ograniczone, a musialem dbac nie tylko o przyszlosc wlasna, ale takze mego, zacnego towarzysza. Przez kilka jednak tylko miesiecy dane mi bylo osladzac ostatnie chwile drogiego ojca mego, ktorego Bog rychlo powolal do siebie. Spuscizne oddalem w calosci osamotnionej teraz siostrze, a moglem to uczynic tym latwiej, ze otrzymalem pomyslne wiesci o stanie mych dawno kupionych plantacji w Brazylii, ktorymi zarzadzali teraz synowie dawniejszego kierownika. Byli to ludzie uczciwi i chociaz sadzili, zem dawno zginal, teraz, dowiedziawszy sie o mym powrocie, zlozyli mi dokladne rachunki z obrotow, dokonywanych w ciagu tak dlugiego czasu. W siedem miesiecy po smierci ojca otrzymalem od nich bardzo znaczna sume jako czysty zysk za czas ubiegly. Wynosila ona przeszlo piec tysiecy funtow szterlingow, a procz tego w podarunku piec pak cukrowych owocow, sto malych brylek rodzimego zlota oraz szesc pieknych skor lamparcich. Zostalem tedy bogaczem. Kazalem ksztalcic Pietaszka we wszystkim, co znac musi czlowiek cywilizowany i chrzescijanin, i po kilku latach wstapil on jako pomocnik handlowy do naszego przedsiebiorstwa. Mimo to pozostal nadal mym serdecznym przyjacielem i drogim towarzyszem. Nie opuscila mnie jednak zadza podroznicza, a gdy zarzadcy plantacji zaprosili mnie, bym sam przekonal sie o stanie posiadlosci moich, wyruszylem razem z Pietaszkiem w podroz dnia 8 stycznia 1694 roku, kierujac sie przede wszystkim ku mojej wyspie. Kazalem wyposazyc nalezycie najlepszy okret naszego przedsiebiorstwa, ktorego kapitanem byl moj krewniak, i naladowac rzeczami, ktore mogly byc przydatne kolonistom, a wiec plotnem, kapeluszami, obuwiem i inna odzieza, potem naczyniami i sprzetami gospodarczymi, dalej zas posciela, zelaziwem, bronia i amunicja, wsrod ktorej byly tez dwie armaty, sto beczek prochu, olow, miecze, lance i halabardy. Podroz odbyla sie bez szczegolniejszych przypadkow, pomyslny wiatr pedzil nas przez Atlantyk i predzej, niz sie spodziewac bylo mozna, zarzucilismy kotwice u wybrzeza wyspy, tuz przy ujsciu rzeczki, niemal pod progiem mego dawnego mieszkania. Przywolalem z kajuty Pietaszka i spytalem, czy wie, co to za lad. Spojrzal, potem zas zaczal klaskac w dlonie i wolac O, wiem... Tu... tu... tu! Wyciagnal reke w strone gory, pod ktora znajdowala sie forteca, gdziesmy mieszkali tak dlugo. Zaraz potem zaczal tanczyc i skakac, jakby byl jeszcze dzikim. Z trudem wstrzymalem go, by nie skoczyl z pokladu i nie dotarl wplaw do wyspy. Czy sadzisz, ze zastaniemy tam ludzi? spytalem. Czy spodziewasz sie zastac ojca swego? Milczal przez chwile i lzy mu przyslonily oczy. O nie! powiedzial Nie zastane pewnie ojca mego. Umarl niezawodnie. Byl juz wowczas zgrzybialym starcem. Wszakze moj ojciec byl jeszcze starszy, a zastalem go w pelnym zdrowiu! Nie martw sie przed czasem. Czy widzisz kogo na wybrzezu? Pietaszek wytezyl wzrok, gdzie mimo lunety nie moglem dostrzec zywej istoty. Ale oczy jego ostrzejsze byly widac od szkiel, gdyz po chwili zawolal O tak, widze mnostwo ludzi, tu i tam! Mial zupelna slusznosc. Nazajutrz rano ruszylem ku wybrzezu lodzia pelna uzbrojonych marynarzy, gdyz nie wiedzialem, jakiego rodzaju ludzi spotkam na wyspie. Wplynelismy w ujscie rzeczki, ja zas wydalem rozkaz, by nikt przede mna nie postawil stopy na wybrzezu. Ujrzalem gromadke ludzi, stojacych w pewnej odleglosci, a posrod nich rozpoznalem z radoscia Hiszpana, ktoremu ocalilem zycie. Ale uprzedzil mnie Pietaszek. Dostrzegl poza Hiszpanem ojca swego i zadna sila ludzka wstrzymac go nie byla w stanie. Wyskoczyl na wybrzeze i pomknal ku starcowi jak strzala. Trudno opisac scene powitania. Pietaszek obejmowal starca, calowal go, glaskal po twarzy, potem wzial go na rece, zaniosl do powalonego pnia, posadzil na nim, polozyl sie w trawie, glaskal mu i calowal stopy, wstawal i patrzyl nan jak znawca obrazow na piekny portret, bral za reke, prowadzil ostroznie, to znow biegl raz po raz do lodzi, by mu przyniesc kawalek cukru, chleba lub lyk wina, slowem cos smakowitego. Nastepnie posadzil go znow w trawie i skakal wokolo, jakby stracil zmysly. Przez caly zas czas gadal przy tym nieustannie, opowiadajac ojcu swe przygody u bialych ludzi, w dalekim kraju, poza wielka woda. Podszedlem tymczasem do Hiszpana, ktorego poznalem doskonale, a on zblizyl sie tez na pol drogi ku mnie. Mial w reku muszkiet i biala choragiewke parlamentariusza. Senor! powiedzialem don nie poznajesz mnie pan, widze? Nie rzekl slowa, tylko obrocil sie, oddal bron idacemu za nim czlowiekowi, potem podbiegl i chwyciwszy mnie wpol przycisnal w dlugim uscisku do piersi. O, senor! zawolal, gdy minelo pierwsze wrazenie i mogl przemowic. Jakze sie stalo, zem nie rozpoznal zaraz rysow czlowieka, ktory mi sie ongis zjawil jak aniol boski i ocalil z rak ludozercow. Wowczas miales pan ogromna brode, a dzis twarz panska jest gladka. Potem skinal na innych, by sie zblizyli i spytal, czy chce isc do mojej dawnej fortecy, ktora mi pragnie oddac w posiadanie, a takze pokazac, jak zostala powiekszona i wzmocniona. Zgodzilem sie ochotnie, nie moglem jednak poznac tego miejsca. Hiszpanie nasadzili tak gesto drzew, ze forteca byla zgola niedostepna temu, kto nie znal tajnych sciezek i przesmykow. Spytalem, czemu tyle pracy wlozyli w ubezpieczenie fortecy, on zas odparl, ze mieli po temu wazne powody, jak sie sam przekonam z dalszego toku opowiesci. On i ziomkowie jego przezyli niejedno od czasu przyjazdu na wyspe. Doznal wielkiego rozczarowania i zmartwil sie bardzo, nie zastawszy mnie tutaj, jednoczesnie jednak uradowalo go, iz Opatrznosc zeslala mi piekny okret dla powrotu do ojczyzny. Nigdy tez nie stracil nadziei, ze mnie jeszcze kiedys zobaczy. Nastepnie zaczal dluga opowiesc o trzech pozostalych na wyspie... jak ich nazwal... barbarzyncach i oswiadczyl, iz gdyby im pozostawiono swobode dzialania, przybyli tu Hiszpanie zalowac by musieli gorzko czasu spedzonego posrod ludozercow. Nie bierz mi za zle, senor powiedzial jesli oznajmie, ze musielismy ze wzgledu na wlasne bezpieczenstwo rozbroic tych Anglikow i wziac ich pod swe rozkazy, nie tylko bowiem kazali nam sluzyc sobie, ale godzili nawet na nasze zycie. Odparlem, ze wyjezdzajac obawialem sie sam czegos podobnego. Zalowalem tez, iz nie moge przedtem oddac wyspy wedle wszelkich form panu i panskim towarzyszom tak, by uczynic stanowisko marynarzy, jak nalezalo, zaleznym. Powinszowalem mu tez, ze zdolal utrzymac w szrankach tych ludzi, co do ktorych nie mialem zadnych zludzen. Tymczasem przyszla reszta Hiszpanow celem powitania mnie i zauwazylem, iz sa to ludzie nader grzeczni, o zachowaniu obyczajnym i pelnym godnosci, jakie sie nie zawsze spotyka nawet w najbardziej wyksztalconych sferach Anglii. Okret stal u wybrzeza przez dni dwadziescia piec. Wraz z Pietaszkiem mieszkalem w swojej fortecy, sluchajac sprawozdan kolonistow, robiac wycieczki w rozne miejsca mej dawnej posiadlosci i ogladajac osady Hiszpanow i Anglikow. Opowiadano mi tez szczegolowo historie ostatnich lat dziesieciu. Atkins i dwaj jego towarzysze wszczeli walke ze spokojnymi Hiszpanami, napastowali ich i draznili, tak ze musieli sie jac przemocy az do zupelnego obezwladnienia burzycieli porzadku, zas Hiszpanie postepowali potem z nimi uczciwie. Niebawem zalali wyspe ludozercy, a odparto ich i wystraszono dopiero po upartych walkach. Nastepnie pojechalo pieciu kolonistow na staly lad i przywiezli jedenastu czerwonoskorych mezczyzn i piec kobiet. Te piec kobiet wzieli oni sobie za zony i obecnie ludnosc wyspy wzrosla o dwadziescioro dzieci. Przezycia i przygody kolonistow w ciagu tych lat dziesieciu byly tak liczne i urozmaicone, ze mozna by o tym napisac ksiazke obszerniejsza jeszcze niz niniejsza, nie wdaje sie w to jednak, poniewaz chce spisac tylko dzieje wlasnego zycia. Rozdalem wlasnorecznie pomiedzy kolonistow bron i zapasy, czym im sprawilem wielka radosc. Osadzilem rowniez dwu nowych kolonistow, ciesle i kowala, ktorzy sie przylaczyli w Anglii do mojej wyprawy. Potem rozdzielilem cala zdatna pod uprawe przestrzen na okreslone czesci i osadzilem na nich kazdego koloniste z osobna, stosownie do zyczen i potrzeb, jakie ktory wyrazil. Zachowalem sobie jednak prawo wlasnosci calej wyspy. Atkins i towarzysze jego stali sie z biegiem czasu ludzmi statecznymi i rozsadnymi. Przewaga Hiszpanow wyszla im na korzysc, a spokojne usposobienie i obyczajne ich zycie oddzialaly w koncu na zdziczalych marynarzy. Dalem Atkinsowi Biblie, ktora przyjal ze szczera wdziecznoscia. Poslalem mu potem i towarzyszom jego z Anglii kilka bykow, krow i swin, ktore sie rychlo bardzo rozmnozyly. Nadszedl czas rozstania. Zebralem raz jeszcze wkolo siebie mieszkancow wyspy, zalecilem im, by zyli bogobojnie i pracowali wytrwale, a potem pozegnalem sie z nimi. Pietaszek nie chcial sie jednak rozstawac z ojcem, tak ze musialem zezwolic, by zacny ten chlopak zabral starca do Anglii, gdzie, jak sadzil, mieszkac musza bogowie. Ale los zaoszczedzil mu tego rozczarowania, zmarl w drodze, znalazl swoj grob w oceanie, a kochajacy syn zalowal go dlugo. Opuscilem wyspe ze smutkiem, a jednak radowala mnie swiadomosc, ze postapilem z jej mieszkancami jak przystalo czlowiekowi i chrzescijaninowi. Dzien odjazdu przypadl na 6 maja 1694 roku. Skierowalismy sie ku poludniu, do Brazylii, gdzie znalazlem plantacje moje w pelni rozkwitu. Pod koniec roku wrocilem do ojczyzny. Tutaj, jak sadze, dozyje reszty dni zywota mego. Sadzac po licznych siwych nitkach we wlosach mego Pietaszka oraz innych oznakach, widze, ze jestem starcem, ktory stoi juz niedaleko bram wiecznosci. Tam to wlasnie skieruje sie w ostatniej mojej podrozy.